Nieumarli mogą nas rozbawić, jak w „Wysypie…”, rozkochać, jak w romansowym „Wiecznie żywym”, mogą też przestraszyć i mówić – czy też: rzęzić – po hiszpańsku. Oto trzy dowody na to, że zombie to ikona popkultury.
Blog o kulturze popularnej (nie tylko fantastycznej) i o prasie; zero gier komputerowych (brak czasu), zero polityki (brak słów)
W jednym z poprzednich artykułów z Tygodnia Żywych Trupów pisałem, że film „Zombieland” to efekt przeżucia zombie przez popkulturę. Po prawdzie jednak ostatecznym dowodem na to, że nasz poczciwy nieumarły stał się znaną i przetwarzaną na całym świecie ikoną jest obraz „Wiecznie żywy”, nakręcony na podstawie powieści „Ciepłe ciała” Isaaca Mariona. Bo skoro wampiry mogą świecić w słońcu niczym kule dyskotekowe, najwyraźniej zombie jest w stanie zapałać ciepłymi uczuciami do pewnej atrakcyjnej młodej damy.
Pomysł na powieść i zarazem na film jest z pozoru absurdalny. Świat został opanowany przez żywe trupy, ludzkość chroni się przed nimi w umocnionych placówkach, od czasu do czasu organizując wypady po żywność, leki i tym podobne. Tymczasem jeden z zombiaków, R, różni się od swoich „kolegów” i „koleżanek”. On myśli i tak jakby czuje, a gdy dostrzega wspomnianą dziewczynę, jego serce na nowo ożywa (czemu w filmie towarzyszy pocieszny efekt specjalny).
Oto zombie XXI wieku, ery iPadów i romansów paranormalnych. Jest nieco blady, milczący, nieporadny i wcina ludzkie mózgi – z wyjątkiem tego ostatniego, idealnie wpasowuje się więc w klasyczny obraz amerykańskiego nastolatka. Bo „Wiecznie żywy” to w zasadzie historia chłopaka, który chce rozkochać w sobie pewną dziewczynę. Sęk w tym, że musi najpierw ożyć.
Sam film nie jest tak zły, jak mogłoby się wydawać, wręcz przeciwnie – momentami jest naprawdę zabawny. Fabułę i bohaterów potraktowano tu z wielkim luzem, wizerunek zombie zostaje złamany we wszystkich możliwych miejscach, wyraźnie dla filmowców nie było żadnej świętości. Końcówka nieco kuleje, bo okazuje się, że istnieją granice „słitaśności” i „romantyczności” jakie widz jest w stanie przetrzymać nawet w obrazie o zakochanym zombiaku, niemniej nawet takie dziwactwo jak „Wiecznie żywy” warte jest obejrzenia. Choćby po to, by moc później powiedzieć, że widziało się już wszystko.
Pozostając w temacie humorystycznego podejścia do nieumarłych, nie można nie wspomnieć o brytyjskim „Wysypie żywych trupów” z 2004 roku. Wyspiarze w charakterystyczny dla siebie sposób podeszli do tematu, pokazując inne oblicze zombieapokalipsy. Otóż okazuje się, że można ją przegapić, wystarczy być nieco skacowanym.
I właśnie te momenty „przegapiania”, gdy bohaterowie nie rozumieją jeszcze, co się z nimi dzieje, są najlepsze, w tym świetna scena, gdy grany przez Simona Pegga Shaun bierze zombiaka za żebrzącego o drobne menela; świat się zawalił, a on nie zauważył, bo strasznie bolała go głowa. Później jest pstrykanie po kanałach i ignorowanie nudnych serwisów informacyjnych, a świadomość, że coś jest nie tak przychodzi dopiero wraz z pojawieniem się nieoczekiwanych gości w ogródku.
Podobnie jak w „Wiecznie żywym”, również w „Wysypie…” im dalej w film, tym gorzej. Ze świetnej satyry na opowieści o żywych trupach stopniowo przechodzimy do czegoś w stylu horroru, gdzie humor zastępuje akcja. Fakt, samo zakończenie, zwłaszcza telewizyjny materiał o świecie po apokalipsie, to znowu powrót do najwyższej formy, niemniej środek – niczym zombie – nieco kuleje. Odnosi się wrażenie, że twórcy mieli pomysł na film, ale nie na historię. Co nie zmienia faktu, że „Wysyp żywych trupów” to prekursor pewnego podejścia do nieumarłych, które obecnie staje się większym trendem, i choćby z tego powodu jest warte uwagi. No i dla brytyjskiego czarnego humoru.
Co nie znaczy, że zombie zamienił się w komika i potrafi nas już jedynie rozśmieszać. Na film „[Rec]” z 2007 roku warto zwrócić uwagę z dwóch powodów. Po pierwsze, jest to produkcja z Hiszpanii, co pokazuje, że żywe trupy, choć poruszają się raczej wolno, potrafią przemierzać oceany i docierać również do kontynentalnej Europy; stwór obecnie kojarzony głównie z kulturą amerykańską, ewentualnie brytyjską, rozpoczął podbój świata. Przede wszystkim jednak, o co ostatnio coraz trudniej, to rasowe kino grozy.
„[Rec]” kręcony był w konwencji fund footage, czyli udawał prawdziwe nagranie z samego centrum wydarzeń, zupełnie jak prekursor gatunku, „Blair Witch Project”. To kameralna historia mieszkańców pewnej kamienicy, przybyłch na miejsce wypadku strażaków oraz towarzyszącej im ekipy filmowej (stąd kamera). Zaczyna się od tajemniczych wydarzeń, nagle policja i inne służby odcinają budynek od świata zewnętrznego, tymczasem w środku rozpętuje się piekło.
Co cieszy i warte podkreślenia, zombie w „[Rec]” jest groźny i nie łatwo go zabić – de facto pozostaje jedynie ucieczka. Oczywiście sęk w tym, że uciec nie ma gdzie. Efekt to sporo akcji, kilka naprawdę mocnych scen, w tym najlepsze w całym filmie zakończenie, oglądane z perspektywy noktowizora w kamerze. Twórcy postawili na prostą fabułę i klimat, i choć arcydzieło to to nie jest, jeżeli ktoś chce się nieco podobać, powinien sięgnąć po hiszpańską produkcję.
Ci, którzy nie lubią zaś, gdy na strażaków mówi się los bomberos, mogą sięgnąć po „Kwarantannę” – jak powszechnie wiadomo, Amerykanie do dziś nie wiedzą, co to lektor czy napisy w filmie, więc jeżeli chcą obejrzeć coś zza granicy, po prostu kręcą remake. Niekiedy jest w tym jakiś sens, najczęściej, jak i w tym przypadku, żadnego, bo wersja anglojęzyczna jest praktycznie identyczna z hiszpańską. Lepiej więc sięgnąć po oryginał. I nieco się przerazić, bo to dobry horror jest.
Artykuł ten jest elementem Zombie Week, czyli odliczania do premiery filmu „World War Z” z Bradem Pittem. Do dnia premiery, a więc 5 lipca, przyjrzymy się najciekawszym produkcjom o żywych trupach z ostatnich lat, których obejrzenie może być dobrą rozgrzewką przed ewentualnym wybraniem się do kina. W planie jest w sumie pięć odcinków, ostatnim będzie przedpremierowa recenzja „WWZ”, wcześniej omówione zostały "Zombieland" wraz z serialem "Dolina nieumarłych" oraz "Żywe trupy" (komiks i serial) i "Świt żywych trupów" wraz z "28 dni później".