To nie film, a wstęp do czegoś większego. Najnowsza zombie-produkcja - z Bradem Pittem w roli głównej - to dużo bieganiny i mało żywych trupów. „WWZ” ogląda się z przyjemnością, ale nie ma czym się zachwycać.
Blog o kulturze popularnej (nie tylko fantastycznej) i o prasie; zero gier komputerowych (brak czasu), zero polityki (brak słów)
Z książką o tym samym tytule – poza tytułem właśnie, no i zombiakami – najnowszy film Marca Fostera nie ma prawie nic wspólnego. Max Brooks opisał, z wielu perspektyw, ogólnoświatowe skutki wybuchu zombieapokalipsy, a Hollywood połknęło jego książkę i wypluło film o tym, jak Brad Pitt biega i strzela. Można bronić scenarzystów, że niczego innego zrobić nie mogli, bo raz, że taka konwencja, dwa – trudno o wierną ekranizację zbioru tekstów, w którym ani nie ma głównego bohatera, ani wyraźnego wątku przewodniego. Tak naprawdę więc trio scenarzystów: Carnahan, Goddard i Lindelof musiało wymyślić całą opowieść niemalże od zera, co najwyżej starając się zachować ducha oryginału.
No i wymyślili historię Gerry’ego, byłego specjalisty ONZ od misji w miejscach niebezpiecznych, który jakiś czas temu rzucił pracę, by poświecić się życiu rodzinnemu – żonie i dwóm córeczkom. Przyjdzie mu jednak wrócić do starych zajęć, bo gdy wybucha dziwna pandemia, byli pracodawcy zwrócą się do niego z prośbą (de facto nie pozostawiając mu wyboru) powrotu do dawnego fachu i pomocy w wytropieniu „pacjenta zero”, co mogłoby umożliwić opracowanie szczepionki. Owe poszukiwania stanowią zaś wymówkę do wyciągnięcia bohatera z bezpiecznej kryjówki i przeciągnięcia go po kilku porozrzucanych na całym świecie lokacjach, by pod koniec filmu mógł wpaść na to, co widz może odgadnąć po około pół godzinie.
„World War Z” ma sporo zalet. Horror z tego żaden, ale akcji pod dostatkiem, ciekawe jest ujęcie zombie niczym siły natury, fali, która uderza w bastiony ludzi. Jest nieco humoru (wirusolog z Harvardu!), kilka małych smaczków dla fanów opowieści o zombie (osłony z magazynów na przedramiona i nogi, prowizoryczny bagnet), zdjęcia też niczego sobie, zwłaszcza ujęcia z dalszej perspektywy, prezentujące opanowane przez hordy nieumarłych miasta. Mogłoby być jednak lepiej, gdyby w filmie na cokolwiek był czas. Fabuła jest strasznie poszarpana, mimo blisko dwóch godzin na koniec seansu czuje się, jakby minęło 30 minut. Wszystko przez to, że tak naprawdę mamy do czynienia ze wstępem do planowanej na kilka filmów opowieści, a nie pełnoprawną historią – zakończenie nie zamyka żadnych wątków, równie dobrze cały „World War Z” można by skrócić o połowę i wykorzystać jako rozbiegówkę przed faktycznym filmem. Gdyby kontynuacja była zapowiedziana na za kilka miesięcy, radziłbym wstrzymać się z oglądaniem „WWZ” i wybranie się na oba filmy naraz.
Mimo całego tego marudzenia, nie mogę jednak powiedzieć, że „World War Z” to zły film. Jako kino rozrywkowe sprawdza się nad wyraz dobrze, na pewno przebija „1000 lat po Ziemi” czy „Noc oczyszczenia". Brad Pitt też wypada zadowalająco, zwłaszcza w pierwszej połowie filmu widać, że wyciska z roli, ile się da i być może gdyby miał co grać, mógłby zabłysnąć. Sęk w tym, że jako film o zombie "WWZ" stanowi porażkę na całej linii, bo nie ma nic z klimatu horroru (ledwie kilka udających grozę scen w apartamentowcu), sami nieumarli zredukowani zaś zostali do kotłującej się masy rąk i zębów, elementu trzecioplanowego (zabieg z jednej strony ciekawy, z drugiej – przydałoby się więcej scen jeden na jeden). Pod tym względem najlepiej wypadają sceny w laboratorium, tutaj jednak chyba wkrada się za dużo humoru – błędem filmowców było narzucenie lekkiego tonu na początku, przez co późniejsze, w zamiarze straszne sceny, wypadały zabawnie (kłapiący szczękami zombiak).
Do kanonu filmów o żywych trupach „World War Z” raczej więc nie wejdzie. Podobać się może, ale ci, którzy pójdą na film dla zombiaków mogą być zawiedzeni.