Kolejny dowód na to, że animacje w niczym nie ustępują już filmom aktorskim. Pełna niezwykłego ciepła i humoru opowieść o ojcowskiej miłości, no i szurniętych Minionkach.
Blog o kulturze popularnej (nie tylko fantastycznej) i o prasie; zero gier komputerowych (brak czasu), zero polityki (brak słów)
Wbrew tytułowi, to nie Minionki są na pierwszym planie. Co zaskakuje, ponieważ po sukcesie pierwszej części serii, „Jak ukraść Księżyc”, można się było spodziewać, że dołączą oni do niemałego grona postaci drugo- czy trzecioplanowych, które tak się udały, że w następnych filmach zostały awansowane do miana głównej ozdoby produkcji. Tak było z pingwinami z „Madagaskaru”, tak było z Królem Julianem, ale też choćby z wiewiórką Scrathem, której w każdej kolejnej „Epoce lodowcowej” było więcej i więcej.
Tymczasem w „Minionki rozrabiają” tytułowe stworki, choć mają sporo czasu na ekranie, wciąż pozostają tłem. Głównym bohaterem znowu jest Gru, a więc nawrócony na drogę dobra były superzłoczyńca, odkrywający właśnie uroki i „uroki” życia rodzinnego, zwłaszcza zaś aspektu ojcowania dorastającej córce. Gdzieś tam jest także wątek ratowania świata, ale mnie urzekły właśnie starania pokracznego bohatera w budowaniu w miarę normalnego domu – mnóstwo w tym było ciepła, zwłaszcza w relacji Gru z najmłodszą z dziewczynek, Agnes (świetny dubbing Leny Ignatjew-Zielonki).
Choć po prawdzie wspomniane starania od początku skazane były na porażkę, bo jak można mówić o normalności, gdy pod domem setki małych żółtych stworków pod przywództwem Doktora Nikczemnika robią galaretki i dżemy, a ogólnoświatowa organizacja wywiadowcza – nieprzebierając w środkach – rekrutuje cię w swe szeregi. I gdy już Gru zostanie przez nich „zachęcony” do pomocy, okaże się, że stawką będzie nie tylko los całej ludzkości, ale i jego… spraw sercowych.
Jak widać, „Minionki rozrabiają” to stosunkowo prosta fabuła. Ale też nie ona stanowi o sile filmu, tylko świetne, przezabawne postacie i mnóstwo rozbrajających scen z Minionkami, ze śpiewaniem ich wersji „I swear” na czele. Choć moim ulubieńcem pozostaje nikczemny El Macho – retrospekcja przybliżająca historię tego złoczyńcy to najlepsza sekwencja całego filmu. Ogólnie, uzasadnionym wydaje się stwierdzenie, że to jedna z tych produkcji, w której każdy znajdzie coś dla siebie: dzieciaki będą chichrać z ekscesów Minionków, rodzice wyłapią zaś mnóstwo popkulturowych nawiązań, przerysowań, powinien też spodobać im się wątek rodzinny.
Ten film to świetna okazja, by wybrać się do kina z pociechami, a przy okazji by wreszcie obejrzeć coś w 3D, bo nie brakuje scen dedykowanych tej technologii, prym wiodą zwłaszcza ujęcia dodatkowe, prezentowane przy wyświetlaniu napisów – nareszcie coś wartego droższego biletu.