Nagrodzone Złotą Palmą "Życie Adeli. Rozdział 1 i 2" to pozycja absolutnie obowiązkowa, z kolei ekranizację "Carrie" Stephena Kinga należy omijać szerokim łukiem.
Blog o kulturze popularnej (nie tylko fantastycznej) i o prasie; zero gier komputerowych (brak czasu), zero polityki (brak słów)
Każda dyskusja na temat „Życia Adeli. Rozdziału 1 i 2” na pewno dotyczyć będzie seksu. Lesbijskiego, tak konkretnie. Powodem będzie fakt, iż reżyser Abdellatif Kechiche poświęcił mu w swoim filmie mnóstwo miejsca, do historii kinematografii przejdzie zaś (nie jedyna) scena łóżkowa między dwoma głównymi bohaterkami – po pierwsze dlatego, że, jak ktoś wymierzył, trwa aż 6 minut i 48 sekund, przede wszystkim jednak ponieważ aktorki nie grają, a naprawdę uprawiają seks. Namiętny. Intensywny.
Choć najbardziej „efektowna”, warstwa seksualna nie jest jedyną, jaką znajdziemy w obrazie Kechichego. Nawet sposób jej zaprezentowania zdaje się wynikać nie z fascynacji reżysera kobietami, a z wybranego przez niego sposobu narracji. „Życie Adeli. Rozdział 1 i 2”, jak sugeruje sam tytuł, to kronika okresu dojrzewania tytułowej bohaterki, lat i wydarzeń z jej młodości, które ją kształtowały. To opowieść o wrażliwej, pięknej młodej dziewczynie, która odkrywa w sobie nowe, nieznane dotychczas uczucia – uświadamia sobie, że pociągają ją kobiety, choć mężczyźni także. Widz najpierw obserwuje więc jej zmagania z samą sobą, powolne i bolesne dojrzewanie do prawdy, następnie widzimy, jak na nową Adelę reaguje jej otoczenie, aż wreszcie jak próbuje ułożyć sobie życie z młodą malarką, Emmą.
Ta opowieść trwa aż trzy godziny, nie dłuży się jednak. Kechiche jest niczym dokumentalista, skupiający się na każdym szczególe, pokazujący, niemalże fetyszyzujący prawie każdy aspekt życia Adeli (zwróćcie uwagę, ile czasu poświęca scenom jedzenia). Tworzy tym samym prawdziwie pełen obraz fascynującej bohaterki, pozwala nam poznać ją w pełni, bez skrótów czy uproszczeń. I ponieważ to dziewczyna jest na pierwszym planie, film tak naprawdę nie ma tematu. Z początku wydaje się, że będzie opowieścią o recepcji homoseksualizmu, szybko jednak ten wątek zostaje zepchnięty w tył, zastępuje go kwestia wyborów zawodowych, realizowania siebie poprzez pracę, potem zaś dochodzi zazdrość, niemożliwa do opanowania namiętność i wiele innych kwestii. Kechiche chce w pełni naśladować życie.
Oczywiście kluczem do sukcesu „Życia Adeli”, oprócz świetnie naszkicowanych bohaterek, były doskonałe kreacje aktorek, Adèle Exarchopoulos i Léii Seydoux. Obie musiały się przed widzem niesamowicie otworzyć, zrzucić wszelkie zahamowania, wstyd, i nie tyle zagrać swoje postacie, co się nimi stać. I to się czuje. Ten film opiera się na dwóch wspaniałych rolach, na dwóch fenomenalnych aktorkach, które udźwignęły ciężar tak olbrzymi, że prawie każdego by przeraził. Na pochwały zasługuje zwłaszcza młodziutka Exarchopoulos – za tą piękną buzią kryją się ogromne pokłady talentu.
Pozostaje pytanie, czy pracując nad kolejnymi obrazami również natrafi na pasjonatów pokroju Abdellatifa Kechichego. Odważnych, nie znających tabu, błyskotliwych. W końcu filmy takie jak „Życie Adeli. Rozdział 1 i 2” nie powstają zbyt często. Jury z Cannes się spisało i nagrodziło Złotą Palmą film wart wyróżnienia. Obraz Kechichego jest odważny, prowokujący i poruszający.
***
Na podstawie powieści i opowiadań Stephena Kinga powstało kilkadziesiąt filmów. Niektóre przenoszono na srebrny i mały ekran kilkukrotnie, czego przykładem wchodząca właśnie do kin „Carrie” – czwarta (jeśli liczyć sequel) ekranizacja debiutanckiego dzieła Mistrza Grozy.
Jedynym akceptowalnym powodem dla nakręcenia remake’u czy przeniesienia na ekran czegoś, co już wcześniej tam trafiło, jest opracowanie nowego, bardziej współczesnego podejścia do historii. Klasyczna „Carrie” Briana De Palmy w kinach gościła w roku 1976 i choć wciąż się broni, w oczach dzisiejszej młodzieży może sprawiać wrażenie nieciekawej ramoty. Stąd pomysł Kimberly Peirce (najbardziej znanej jako reżyserka filmu „Nie czas na łzy”, który przyniósł Hilary Swank Oscara) by wrócić do opowieści o posiadającej niezwykłe zdolności nastolatki przyjęto z ostrożnym entuzjazmem.
Niestety, okazało się, że Peirce nie miała zielonego pojęcia, jak połączyć grozę z historią o i dla młodzieży. W efekcie „Carrie” jest filmem tragicznie wręcz niespójnym, w którym sceny z horroru przeplatają się z humorem i montażem rodem z komedii romantycznej dla nastolatek, wprawiając widza w konsternację. Dorzućmy do tego pałętającą się po planie Julianne Moore w roli matki-fanatyczki religijnej, a otrzymamy obraz filmowej nędzy i rozpaczy.
Zabrakło przede wszystkim wyczucia, podstawowego zastanowienia nad sceną i obmyślenia, jak najlepiej przekazać treść – już otwierająca „Carrie” sekwencja porodu jest tak grubo ciosana i tak nieprzemyślanie pokazana, tak okropnie dosłowna, że od pierwszych minut widz może się domyślać, co go czeka. W tym filmie wszystko podaje się mu na tacy, uderzając go nią w twarz. Jakby reżyserka traktowała nas jak idiotów! Za grosz subtelności.
Najbardziej rozczarowują jednak aktorki, a więc Chloë Grace Moretz, czyli Carrie, i wspomniana Moore, a więc świrnięta mamuśka. Ta pierwsza, niestety, potwierdza, że wielkiego talentu nie ma (co było widać choćby w drugim „Kick-Assie”) – sztywnością mimiki twarzy mogłaby zawstydzić Pinokia, a jej przerysowana ekspresja przywodzi na myśl grające w szkolnych przedstawieniach pięciolatki. Ta druga z kolei, doświadczona Julianne Moore, stanowi karykaturę psychicznie chorej kobiety, nie przeraża, a rozbawia topornością kreacji – ogromna w tym „zasługa” scenariusza, ale też nie da się nie zauważyć, że aktorka wybitnie nie była w formie.
Jakieś plusy? Tak – strasznie spodobało mi się określenie, którego mama Carrie użyła, gdy zobaczyła wyeksponowane z pomocą głębokiego dekoltu piersi córki: „Plugawe poduchy”. Aż na moment przestałem się krzywić i na mojej twarzy pojawił się uśmiech.