W ostatnim czasie do sprzedaży trafiły trzy książki niezwykle popularnego Brytyjczyka: wznowienie głośnych „Amerykańskich bogów” oraz premierowo „Ocena na końcu drogi” i „Na szczęście mleko…”. Każda z nich skierowana jest do innej grupy czytelników.
Blog o kulturze popularnej (nie tylko fantastycznej) i o prasie; zero gier komputerowych (brak czasu), zero polityki (brak słów)
Jeden z najpopularniejszych pisarzy świata nie próżnuje. Tworzy komiksy, scenariusze seriali, filmów i słuchowisk radiowych, redaguje antologie, pomaga także w przenoszeniu na duży i mały ekran swoich własnych dzieł – obecnie dla HBO pracuje nad serialem na podstawie „Amerykańskich bogów”, swojego najgłośniejszego – obok serii komiksowej „Sandman” – dzieła.
W Polsce niedawno premierę miało nowe, przepięknie prezentujące się wydanie tej powieści. Większy format, twarda okładka i obwoluta z jak zwykle świetną ilustracją Irka Koniora skuszą każdego bibliofila, nawet takiego – jak ja – który posiadał już wersję miękkookładkową. Wydawnictwo MAG ewidentnie czerpie z tradycji rynku amerykańskiego, gdzie książki ukazują się w kilku wersjach, w tym przeznaczonym na kolekcjonerów tak zwanym hardbacku.
W tym wypadku zaś piękna oprawa odpowiada niezwykle interesującemu wnętrzu. „Amerykańscy bogowie” to nie tylko najbardziej znane dzieło Gaimana, jest ono także wyjątkowo reprezentatywne dla jego twórczości. Wraz z głównym bohaterem, Cieniem, oraz towarzyszącym mu panem Wednesdayem wyruszamy w podróż po Ameryce. Kraj ten nie jest jednak takim, jakim się wydaje, okazuje się on pełen starych bogów-uchodźców i nowych, współczesnych bóstw, w których rozgrywki wplątany zostaje protagonista. W charakterystyczny dla siebie sposób Gaiman czerpie z mitologii świata, doprawiając wszystko odrobiną własnej kreacji, co w efekcie daje nową, popkulturową jakość. Jak to u Brytyjczyka – odkrywanie tego, co kryje się pod postrzeganą przez nas warstwą rzeczywistości stanowi największą zaletę lektury.
W przypadku tego wydania „Amerykańskich bogów” kluczowym jest jednak adnotacja, iż mamy do czynienia z wersją autorską, a więc dłuższą, w porównaniu do pierwszej publikacji. Co może zaskoczyć, okazuje się to wadą – styl Gaimana jest nieśpieszny, tempo akcji raczej powolne, te dodatkowe strony nie wpływają więc znacząco na poprawienie jakości lektury, wręcz przeciwnie, można odnieść wrażenie, że w niektórych momentach przydałaby się ręka redaktora, która wycięła by bądź skróciła co bardziej rozwleczone wątki i sceny. Choć i bez tego powieść jest więcej niż dobra, a leżące u jej podstaw światotwórstwo może zachwycić.
***
Niektóre wątki z „Amerykańskich bogów” kontynuowane były w opublikowanej w 2005 roku powieści „Chłopaki Anansiego”, w późniejszych latach Gaiman nie wrócił już zaś do pisania książek dla dorosłych. Stąd zapowiedź „Oceanu na końcu ulicy” jako historii przeznaczonej dla dojrzałego odbiorcy wywołała wśród fanów Brytyjczyka niemałe poruszenie.
Lektura nowej powieści Neila Gaimana ich jednak zaskoczy. Przede wszystkim dlatego, że głównym bohaterem jest kilkuletni chłopiec, prosta konstrukcja fabularna i język zdecydowanie przywodzą na myśl książki dla młodzieży, sam autor na dodatek nie przekazuje wiele nowego, często powtarzając myśli zawarte w poprzednich tekstach. Znowu więc wraca motyw opowieści i jej siły, tego, jak na co dzień tworzymy historie i kształtujemy własną przeszłość.
Nowa jest za to bijąca z powieści pochwała dzieciństwa. Historia opowiedziana jest z perspektywy małego chłopca, co daje czytelnikowi okazję do zagłębienia się w jego świat, próby zrozumienia rządzącej nim logiki, przede wszystkim zaś obserwowania specyfiki relacji dorosły-dziecko. Relacji momentami bardzo trudnych i dziwnych, z jednej strony opartych na bezgranicznym zaufaniu, z drugiej zaś lekceważeniu i poczuciu wyższości – Gaiman de facto nas karci, każe docenić dzieci i traktować je jako równorzędnych partnerów; w jego oczach to z nami, dorosłymi jest coś nie tak, to my jesteśmy bytami kalekimi.
Pod tym względem więc „Ocean…” jest przeznaczony dla dojrzałego czytelnika.
***
Wątpliwości nie mogło być z kolei przy niezwykłej publikacji „Na szczęście mleko…”, powstałej wspólnie z odpowiadającym za rysunki Chrisem Riddellem. To skierowana do zdecydowanie młodego odbiorcy opowieść o perypetiach pewnego taty (postać wizualnie bardzo, bardzo podobna do Gaimana), który z powodu wyjazdu służbowego mamy musiał na kilka dni zostać sam z dziećmi. Traf chciał, że pewnego ranka, gdy płatki śniadaniowe zostały już nasypane do misek, okazało się, iż w domu nie ma mleka. Nieustraszony tata wybrał się więc po nie do sklepu, po drodze spotykając między innymi profesora-stegozaura, piratów, kosmitów, boga wulkanu i wumpiry.
Szalona, mknąca do przodu, naszpikowana absurdalnymi zwrotami akcji fabuła powinna przypaść do gustu młodym czytelnikom. Książka skonstruowana została tak, aby przy jej lekturze nie sposób było się nudzić, w zasadzie trudno o choćby jedną stronę, na której nie zdarzyłoby się coś niezwykłego. Sama historia jest krótka, to niecałe 150 stron, z mnóstwem rysunków i dużą czcionką – stanowi więc idealną pozycję dla kogoś, kto chciałby zarazić swoje pocieszy pasją czytania.
W „Na szczęście mleko…” bardzo ważna jest strona graficzna, a więc zdobiące mniej więcej co drugą stronę ilustracje Riddella, w połączeniu z tekstem Gaimana tworzące niemalże coś na kształt komiksu. Świetne, pełne humoru rysunki tylko podkreślają abstrakcyjność opowieści, a ich kreskę docenić powinien także dorosły odbiorca. Z książki wręcz bije towarzysząca jej powstawaniu atmosfera niezwykłej zabawy, objawiająca się absolutnym wyzwoleniem wyobraźni.
Neil Gaiman okazuje się więc twórcą niezwykle wszechstronnym, z powodzeniem radzącym sobie zarówno na polu powieści dla dorosłych, jak i publikacji skierowanych do młodzieży i dzieci. Tylko starsi miłośnicy twórczości Brytyjczyka zapewne będą narzekać, że zamiast nowej powieści dla nich, ich ulubiony autor pisuje opowiastki dla najmłodszych.
Na pocieszenie zostaje im ukazujący się właśnie w Stanach prequel do komiksowej serii „Sandman”.