W polskich kinach na dobre zaczął się sezon oscarowy, jest więc co oglądać. W ten weekend możemy wybierać między świetnym pod każdym względem „Zniewolonym” a niewiele gorszym „American Hustle”. Rozczarowaniem okazała się z kolei druga część „Nimfomanki” Larsa von Triera.
Blog o kulturze popularnej (nie tylko fantastycznej) i o prasie; zero gier komputerowych (brak czasu), zero polityki (brak słów)
W porównaniu z poprzednimi Oscarami, gdzie ostatecznie statuetkę dla najlepszego filmu zdobyła dobra, ale nie zachwycająca „Operacja Argo”, rok 2013 był o wiele, wiele lepszy. Dowodem na to dwa wchodzące w ten weekend do polskich kin obrazy: „Zniewolony” w reżyserii Steve’a McQueena oraz „American Hustle” Davida O. Russella.
Pierwszy film, podobnie jak w ubiegłym roku „Lincoln” i „Django”, porusza tematykę niewolnictwa. Od tego drugiego jest jednak dużo poważniejszy, od tego pierwszego o klasę lepszy. Steve McQueen opowiedział prawdziwą historię człowieka, który urodził się wolny, ale ponieważ był czarnoskóry, został porwany, jego tożsamość zmieniono, a go samego sprzedano niczym towar. Solomon Northup spędził w niewoli 12 lat, doświadczając wielu upokorzeń i niewysłowionego okrucieństwa.
Okrucieństwa, które McQueen pokazał bardzo obrazowo. „Zniewolony” pełny jest scen nie tyle zapadających, co wbijających się w pamięć, jak widok pleców pooranych uderzeniami bata czy słynne prawie powieszenie, a więc kara wymierzona Salomonowi, polegająca na tym, że mężczyzna na szyi miał stryczek, przed uduszeniem ratować się zaś musiał dosięgając ziemi ledwie koniuszkami palców. Trwał tak w tej pozycji cały dzień. Jednocześnie jednak nie ma się wrażenia, że film epatuje przemocą, że celem jest zszokowanie czy zgorszenie widza – tutaj raczej chodzi o autentyczność przekazu (w końcu to wszystko wydarzyło się naprawdę), a nie sposób ją osiągnąć, nie pokazując każdego aspektu życia amerykańskiego niewolnika.
Poza poruszającą historią „Zniewolony” to także mistrzowska reżyseria (McQueen to mój Oscarowy faworyt), przejawiająca się w świetnym komponowaniu kadrów i scen, tak aby miały jak największą moc, a także pracy z aktorami, z których niemal każdy wypadł świetnie. Może i nominacja dla Michaela Fassbenera jest nieco nad wyrost, ale już wcielający się w Solomona Chiwetel Ejiofor i w niewolnicę Patsey Lupita Nyong’o mają naprawdę spore szanse na wyjście z Oscarowej gali ze statuetkami w rękach. Poza nimi na ekranie jak zawsze świetny Benedict Cumberbatch, a także Brad Pitt czy Paul Giamatii
***
Lubiącym lżejsze klimaty można za to polecić „American Hustle”, czyli opowieść o tym, jak się robiło przekręty w latach 70. ubiegłego wieku. Na ekranie gruby i łysiejący Christian Bale, prezentująca dekolt Amy Adams i loczkowany Bradley Cooper.
Historia jakich w kinie wiele – świetnego naciągacza (Bale, któremu pomagała Adams) w końcu przyłapano na gorącym uczynku, w ramach rekompensaty za darowanie kary ten zobowiązał się zaś do podania agentom FBI (tych reprezentuje Cooper) na tacy kilku większych graczy, i to z branży politycznej (Jeremy Renner po raz kolejny udowadnia, że grać jak najbardziej potrafi). Oczywiście prawie nic nie idzie zgodnie z planem, duża akcja przekształca się w dochodzenie stulecia, a zepsuta i zapatrzona w siebie żona głównego bohatera (Jennifer Lawrence) swoim paplaniem naraża wszystko na szwank.
Skupiając się na fabule, wielu powodów do zachwytów mieć nie będziemy. Ani ona oryginalna, ani dobrze prowadzona – z każdą minutą intryga się zapętlą, aż w końcu zamienia się w chaotyczny kłębek wątków, który coraz trudniej śledzić, a więc także się nim przejmować. Zresztą, kogo może obchodzić opowieść o przekupywaniu kilku kongresmenów, żeby zgodzili się wybudować kilka kasyn i hoteli?
„American Hustle” stoi bohaterami, a więc także wcielającymi się w nich aktorami. Kolejny obraz Davida O. Russella już drugi rok z rzędu zgarnia worek nominacji, w tym w najważniejszych kategoriach, a więc za najlepszy film, reżyserię (wyraz szacunku za pracę z obsadą) i we wszystkich kategoriach aktorskich. Tłustawy Christian Bale w pełni zasłużenie dostanie szansę by walczyć o miano najlepszego aktora w roli pierwszoplanowej, choć już Amy Adams i Bradley Cooper, mimo dobrej gry, swoje nominacje dostali nieco nad wyrost. Prawda jest jednak taka, że żadne z nich Oscara raczej nie zdobędzie (zbyt mocna konkurencja), ogromne szansę na drugą statuetkę z rzędu, tym razem dla najlepszej aktorki w roli drugoplanowej, ma za to Jennifer Lawrence. Jej postać w filmie pojawia się dosyć późno, ale od pierwszych minut kradnie show, z każdą minutą wywołując głośniejsze salwy śmiechu – geniusz Russella, który stworzył Rosalyn, geniusz grającej ją Lawrence!
Dodajmy do tego wyśmienitą muzykę, świetne i słusznie wyróżnione przez Akademię kostiumy i scenografię, a mimo wad „American Hustle” okaże się filmem ze wszech miar wartym uwagi. Tylko trochę szkoda Rennera, bo i jego postać intrygująca, i gra godna pochwały.
***
Po dwóch ciekawych filmach czas zaś na obraz kiepski, zaskakująco kiepski. Wydaje się, że wszystko, co miał do powiedzenia, wszystkie najlepsze sceny, najlepsze żarty i najlepszych bohaterów Lars von Trier powiedział i pokazał w pierwszej odsłonie głośnej "Nimfomanki". Część druga rozczarowuje, bo brak jej energii i szaleństwa poprzedniczki.
Choć w polskich kinach historia nimfomanki według Larsa von Triera gości w dwóch odsłonach, jest to jeden film, podzielony na części tylko ze względu na znaczną długość. Tym bardziej dziwi olbrzymia przepaść jakościowa, która dzieli oba obrazy - niby opowiadają o tym samym, ustami tych samych bohaterów, robią to jednak w zdecydowanie różny sposób.
"Nimfomanka. Część I" zaskakiwała podwójnie, bo raz, że nie była tak szokująca i pornograficzna, jak zapowiadano, a dwa, był to wyjątkowo zabawny, momentami wręcz rozbrajający film. Von Trier opowiadał w nim o seksie, ale z ogromnym dystansem, cięższe treści równoważąc komediowymi wstawkami – dualizm ten najlepiej objawiał się w konfrontacji postaci poważnej i ponurej Joe (Charlotte Gainsbourg) oraz ekscentrycznego Seligmana (Stellan Skarsgård). Nie brakowało przebłysków geniuszu, jak choćby wyborna scena z Panią H (Uma Thurman).
Tymczasem "Część II" to już tylko ponure rozważania na temat ludzkiej seksualności jako niepohamowanej żądzy, przyczyny nieszczęść i zła na świecie, a wreszcie - opowieść o drodze do zaakceptowania siebie jako osoby niepasującej do społeczeństwa. Więcej tu przemocy, więcej krwi (takiej, co to cieknie z łechtaczki), więcej dramatu i cierpienia, depresji wręcz, która uderza w Joe, gdy kobieta zatraca możliwość doznawania seksualnej satysfakcji. Znajdzie się miejsce dla sado-maso i posiniaczonych pośladków, dwóch wielgachnych czarnych penisów, koktajlu Mołotowa, orgazmu na okładce książki i dylematów rodzicielskich.
Problem w tym, że nic z tego nie zapada w pamięć. No, może poza łyżkami w restauracji, które tytułowa bohaterka wkłada… łatwo się domyślić gdzie.
W drugiej części swojej opowieści von Trier sprawia wrażenie wypalonego, jakby wszystkie asy dawno już wyjął z rękawa, a teraz tylko próbuje nadrabiać miną. Humor już jakby mniej bawi, dramat mniej porusza, nawet sceny seksu mają mniejszą siłę rażenia; ewidentnie widać, że historia brnie do mety w żółwim tempie, bez szans choćby na ostatni zryw. Chyba po prostu tego typu opowieść sprawdzić się mogła wyłącznie podana lżej, bez zadęcia i fatalizmu, który czynią ją nieatrakcyjną i nużącą.
"Nimfomanka. Część I" to świetne, odważne i zapadające w pamięć kino. "Nimfomanka. Część II" mogłaby nie powstać.