O kłopotach rządu ukraińskiego mówiono od dawna. Tarcia w koalicji Poroszenko-Jaceniuk były zamiatane pod dywan w imię jedności wobec rosyjskiej agresji. Gdy kilka dni temu ze swojego stanowiska z hukiem zrezygnował minister rozwoju gospodarczego i handlu Aivaras Abromavičius, cała opisana powyżej konstrukcja legła w gruzach. Przynajmniej tak wydawało się na początku.
Minister zaatakował bowiem listą zarzutów korupcyjnych najbliższego człowieka Poroszenki. A Igor Kononenko to nie byle kto. Formalnie pełnił funkcję zastępcy szefa prezydenckiej frakcji w parlamencie, ale o jego znaczeniu decydowała przyjaźń i interesy, jakie łączą go z prezydentem. Wszystko zaczęło się jeszcze w latach 90-tych, od wspólnej służby wojskowej. Potem pieniądze scementowały relacje obu panów mocniej niż braterstwo broni.
Prezydent Poroszenko musiał więc zareagować, ale uczynił to w bardzo znamienny sposób. Po pierwsze, odebrał Abromavičiusowi ochronę tamtejszego BOR-u, którą ten otrzymał jako osoba zagrożona knowaniem oligarchów. Zaraz potem zarzuty wobec Kononenki skierowano do specjalnej grupy w prokuraturze generalnej. Nie do biura antykorupcyjnego, ale właśnie do instytucji, którą rządzi człowiek prezydenta.
Widać wyraźnie, że nikt z uczestników tego kryzysu nie ma dobrego scenariusza – co dalej. Poroszenko chce przeczekać i do tego ma wielką ochotę, by zdymisjonować premiera Jaceniuka. Tyle, że wtedy będzie musiał tworzyć większość ze swoimi dzisiejszymi wrogami. Wie też dobrze, że ekipa Jaceniuka ma bardzo mocne poparcie Zachodu.
Jakby tego było mało, w grze pojawiło się cudowne dziecko polityki gruzińskiej, obecny Przewodniczący Odeskiej Obwodowej Administracji Państwowej, Micheil Saakaszwili. To z nim zjadł długi obiad Aivaras Abromavičius tuż przed hucznym ogłoszeniem swojej rezygnacji.
A ludzie mają tego wszystkiego coraz bardziej dość. Partię Poroszenki popiera dziś 14% wyborców, podobnie jak opozycję (dawna Partia Regionów). Połowa Ukraińców chce rozwiązania parlamentu i rozpisania wcześniejszych wyborów prezydenckich.