Jurij Łucenko siedzi w więzieniu od ponad roku. Postać to niebanalna, bo był jedną z twarzy Pomarańczowej Rewolucji. Na Majdanie znali go wszyscy, bo odpowiadał za "porządek i bezpieczeństwo". Później trafił do rządów "pomarańczowych". Ostatnio był ministrem spraw wewnętrznych.
Gdyby powiedzieć, że to osoba kontrowersyjna, byłoby za mało. Łucenko lokował się po radykalnej stronie przeciwników "niebieskich". O dzisiejszych liderach Ukrainy wypowiadał się dosadnie i nie zawsze parlamentarnie. Zasłynął również jako sprawca kilku skandali, wśród których międzynarodową sławę zdobył incydent na lotnisku we Frankfurcie. Spóźniony na samolot minister, podobno pod wpływem alkoholu, wywołał awanturę.
Gdy nastała nowa władza Łucenko wylądował w więzieniu z zarzutami korupcyjnymi. Poręczyłem za niego przed właściwym sądem, aby mógł odpowiadać z wolnej stopy. Mój wniosek został jednak zignorowany. Wczoraj Łucenko usłyszał wyrok. Cztery lata więzienia bez zawieszenia. To dużo w realiach każdego kraju. Tym bardziej, że przez trzy lata nie będzie mógł pełnić funkcji politycznych, a do tego skonfiskowano mu majątek.
Gdyby wycisnąć realną winę Łucenki z medialnych i propagandowych zarzutów, to sprowadza się ona do tego, że jako minister spraw wewnętrznych przyjął znajomego na stanowisko kierowcy. Dziwnym trafem kierowcy uznano wyższe wykształcenie, którego nie miał, dzięki czemu uzyskał stopień oficerski. Przysługiwała mu za to przyzwoita emerytura, na którą się udał.
Przewinienie jest ewidentne, ale w realiach funkcjonującego urzędu, po stwierdzeniu tego typu nadużyć, osoby winne zwracają pieniądze, tracą stanowisko i straty się wyrównują. Jak widać, nie tym razem.
Przytaczam te fakty nie po to, by polemizować z wyrokiem sądu ukraińskiego. Jest on niezawisły. Nie zmienia to jednak faktu, że ukraińska ulica w sposobie potraktowania Łucenki widzi polityczny rewanż.