Wicepremier Vincent-Rostowski udzielił wczoraj wywiadu, który zawiera szczerą, ale bardzo niebezpieczną deklarację w sprawie polityki tego rządu dotyczącej eurowaluty – "Jeżeli przystąpimy do strefy euro źle przygotowani - i zanim ona sama się naprawi - to może się okazać, że będziemy mieli kłopoty, jakich wcześniej sobie nie wyobrażaliśmy."
Polityk odpowiedzialny za realizację zobowiązania traktatowego stawia dwie zapory. Pierwsza, wewnętrzna, ma charakter samospełniającej się przepowiedni – skoro nie przygotowujemy się do przystąpienia, to nigdy nie będziemy dobrze przygotowani. Podany później przykład długu publicznego, który za Vincenta-Rostowskiego rośnie jak nigdy w historii, przekonuje, że wicepremierowi na euro po prostu nie zależy. Gdybym był zwolennikiem teorii spiskowych, to aż chciałoby się stwierdzić, że bliżej Vincentowi-Rostowskiemu do Camerona niż do Tuska.
Druga bariera ma charakter zewnętrzny – minister finansów mówi o enigmatycznym końcu kryzysu w strefie euro i ignoruje działania, które podejmowane są dla konsolidacji gospodarczej oraz finansowej krajów wspólnej waluty. Nie dopuszcza do swej świadomości prostego faktu, że nie można stać w rozkroku w nieskończoność. Partnerzy ze strefy euro jeszcze cierpliwie czekają na to, co powie Polska. Czas ten skończy się jednak mniej więcej za pół roku, po wyborach do Parlamentu Europejskiego, a pierwsze sygnały zniecierpliwienia już delikatnie płyną z Niemiec.
Vincent-Rostowski lekceważy fakt, że za chwilę eurowalutę wprowadzą kraje bałtyckie. Czyżby małe i słabsze gospodarki nie widziały zagrożeń, które wymienia wizjoner znad Wisły, a właściwie znad Tamizy? Wicepremier polskiego rządu jest szkodnikiem, wypowiada samospełniające się przepowiednie, a potem będzie tłumaczył, dlaczego nam się znowu nie udało.