Szokujące, przyjmowane z niedowierzaniem, zaskakujące, odrażające, ohydne. To standardowy zestaw komentarzy dotyczących praktyk dopingowych Lance’a Armstronga i jego przybocznych. Skala procederu była znaczna, ale co do zasady to wszystko już było. Dokładnie te same schematy opisane zostały ponad dekadę temu przy okazji afery Festiny, która wstrząsnęła kolarstwem czternaście lat temu.
"Przez wiele lat tworzyłem portale rowerowe, ale tak naprawdę satysfakcję z dzielenia się treścią i pisania o kolarstwie odczułem dopiero po założeniu bloga. Bez stopek sponsorskich, patronatów, zobowiązań. Z możliwością wolnej - co nie znaczy, że nieodpowiedzialnej - wypowiedzi. Z "treścią" a nie z "contentem"
W 1998 roku telewizja rządziła światem i to właśnie telewizja pokazała samochód ekipy Festina, zatrzymany w przededniu osiemdziesiątego piątego Tour de France. Samochód prowadzony przez Willy’ego Voeta, masażystę jednej z najlepszych wówczas drużyn w peletonie. Samochód, w którego bagażniku znajdowała się turystyczna lodówka zawierająca tabletki i ampułki epo, testosteronu oraz hormonu wzrostu. Do tego całkiem sporo nielegalnych stymulantów, także takich, których składu nie znał sam Voet, podający je zawodnikom. Sprawa zakończyła się skandalem, ale nie złamała ani karier zawodników ani dyrektorów sportowych. Fakt, kolarstwo weszło w niewielki dołek finansowy w kolejnych latach, ale co do zasady nic się nie zmieniło. Kilka miesięcy po zakończeniu procesów kierownictwa i zawodników drużyny Voet napisał książkę „Przerwany łańcuch”, w którym opisał historię zinstytucjonalizowanego dopingu w drużynie, dla której pracował. Pośrednio zasugerował również, że w ekipach niemieckiego Telekomu, hiszpańskim ONCE oraz kilku zespołach włoskich robi się to samo.
Belgijski masażysta nie podał w swoich wspomnieniach wszystkich nazwisk, ale zaprezentował działanie systemu. Kto, w jaki sposób, kiedy i po co przyjmował określone środki. Opisał sytuację, w której kolarze nie stosujący dopingu odsuwani są od startów w najważniejszych imprezach i poddawani są rodzajowi ostracyzmu. Przedstawił, jak wejście w romans z niedozwolonym wspomaganiem uzależnia i wikła zawodnika na długie lata i zmienia jego życie. Według dokładnie takiego schematu działali wówczas wszyscy lub prawie wszyscy. Kto, jak Armstrong doprowadzał proceder do perfekcji, osiągał sukces.
Korporacja „Lance Armstrong”
Lance Armstrong wrócił do kolarstwa po przebytej chorobie nowotworowej właśnie w 1998 roku. Drużyna US Postal dopiero zaczynała swoją działalność. Młody dyrektor sportowy, Belg Johann Bruynell dokładnie wiedział, że bez systemu dopingowego nic nie osiągnie. Wszak przed zakończeniem kariery był kolarzem ONCE, gdzie Manolo Saiz dbał, by jego zawodnicy byli szybcy, silni i wytrzymali przynajmniej w takim samym stopniu co inni. Jeśli dobrze poszukać, już wtedy można natknąć się na ślady postaci, którą można połączyć z osobą Eufemiano Fuentesa, jednego z kilku lekarzy-fizjologów-hematologów-magików, opracowujących dopingowe plany dla wyczynowych sportowców.
Lance Amrstrong i Johann Bruynell zaufali prawdopodobnie najlepszemu z nich. Włoch Michele Ferrari nie tylko miał talent i wiedzę. Był również na bieżąco ze zmianami w prawie antydopingowym, dzięki czemu zmieniał metody wspomagania na takie, które będą niewykrywalne. Wraz z Armstrongiem, Bruynellem i Hiszpanami: del Moralem i Celayą stworzył perfekcyjnie działającą organizację, która wygrała wiele prestiżowych wyścigów, w tym siedem razy Tour de France. Całość została dodatkowo zabezpieczona niejasnymi kontaktami samego Armstronga i Bruynella z kolarskimi władzami.
Dzięki pieniądzom od sponsorów (w tym znanej ze wspierania „brudnych” gwiazd sportu firmy Nike) błędy systemu były tuszowane. Realnie takie sytuacje zdarzały się wyjątkowo rzadko. Dawkowanie środków zostało doprowadzone do perfekcji. Sposoby oszukiwania kontroli działały niemal niezawodnie. Kolarze nielegalnie podnosili możliwości swoich organizmów i nie mieli pozytywnych wyników testów. To była sztandarowa broń Armstronga w walce z mediami. Warto zauważyć, że nigdy nie mówił „jestem czysty”. Zawsze mówił (w trzeciej osobie) „Lance Armstrong nigdy nie miał pozytywnego wyniku”.
Taka działalność wymagała wyjątkowo dużych nakładów, zarówno finansowych, jak i zwykłej, codziennej pracy. Nic dziwnego, że niemal każdy, kto odchodził z „Korporacji Lance Armstrong” wcześniej czy później popełniał błąd i wpadał na dopingu. Nie bez znaczenia jest też fakt, że działalność Armstronga i Bruynella zbudowana była na misternej sieci personalno-zawodowych zależności podszytych finansowym i co najważniejsze, emocjonalnym, szantażem względem podwładnych. Oczywiście, każdy z uczestników był dorosły i świadomy tego, co robi, ale wyrwanie się z tego typu sieci jest niezmiernie trudne. Na myśl przychodzą porównania choćby z filmem „Firma” o młodym prawniku, który wyrywa się kancelarii piorącej pieniądze mafii.
Doktor zło i koledzy
Wspomniany Ferrari był jednym z kilku ludzi, którzy układali plany treningowo-dopingowe kolarzom (co ważne, nie tylko im) w Europie. Oprócz niego warto wymienić Eufemiano Fuentesa, bohatera afery „Operation Puerto”. Prawdopodobnie drugiego w kolejności po Ferrarim najlepszego „magika”, z którego usług korzystali m.in. Jan Ullrich, Ivan Basso czy Roberto Heras, czyli ci, którzy byli zaraz za Armstrongiem na górskich przełęczach.
We Włoszech oprócz Ferrariego działał Carlo Santuccione, główna postać afery „Oil for Drugs”, dotyczącej głównie lokalnych gwiazd: Ricardo Ricco, Eddy Mazzoleni czy Danilo di Luca mieli korzystać z jego usług. Santuccione, tak jak Ferrari oraz Luigi Cecchini (opiekował się m.in. Bjarne Riisem, Tylerem Hamiltonem, Michele Bartolim) to wychowankowie Francesco Conconiego, profesora, który wprowadził epo w poczet środków poprawiających wydolność sportowców, „twórcy” sukcesów Francesco Mosera w latach osiemdziesiątych.
W Wiedniu działało laboratorium „Human Plasma”, wokół którego śledztwo zostało mocno wyciszone, ale z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że z jego usług korzystali kolarze m.in. Rabobanku i Gerolsteiner, w tym Bernhard Kohl i – być może – Levi Leipheimer. Co ważne, Leipheimer, który zeznawał w sprawie Armstronga i przyznał się do stosowania epo oraz regularnych transfuzji nigdy nie miał pozytywnych wyników testów antydopingowych. Podobna instytucja prowadzona była jako podziemny fakultet na uniwersytecie we Fryburgu, gdzie lekarze Lothar Heinrich i Andreas Schmid obsługiwali m.in. zawodników T-Mobile.
Epo, hormonu wzrostu, testosteronu i innych substancji używały dziesiątki, jeśli nie setki kolarzy i tysiące innych sportowców w Europie. Wpadali nieliczni, co pokazuje, że doping był de facto dozwolony. Co więcej, na nielegalne wspomaganie pośrednio zezwalały, i nadal zezwalają, władze światowego sportu. Do momentu wprowadzenia paszportów biologicznych, które bardzo utrudniają manipulowanie parametrami organizmu przyjmowano, że jeśli nie ma pozytywnego wyniku testu (a jak pokazują akta sprawy US Postal jest to może nie łatwe, ale możliwe do osiągnięcia), to dopingu nie ma, nawet, jeśli pewne wskaźniki są absurdalnie wysokie. Przyjęta granica dla hematokrytu na poziomie 50 jest w przypadku większości wyczynowych sportowców, obciążonych do granic możliwości, niemożliwa do osiągnięcia i utrzymania w dłuższym czasie w legalny sposób.
Tymczasem przez mniej więcej dwie dekady setki sportowców przez długie miesiące każdego sezonu utrzymywało w magiczny sposób ten parametr na tak wysokim poziomie, podając sobie epo, kolejne jego generacje, w większych lub w tzw. mikrodawkach albo przetaczając krew, a ewentualne zaburzenia regulując porcjami soli fizjologicznej. Podobnie ma się sprawa z poziomem testosteronu do epitestosteronu ustalonym na 4:1 (na złamaniu tej granicy wpadł Floyd Landis, a nie na pozytywnym teście na testosteron jako taki - krótko mówiąc amerykański kolarz przedobrzył z dopingiem i dlatego został złapany, a nie dlatego, że w ogóle coś wziął).
Co więcej, wiele metod było na tyle skutecznych i możliwych do ukrycia, że ich udowodnienie umożliwiały nie testy medyczne, a policyjne śledztwo. Afera Balco, związana z amerykańskimi lekkoatletami wyszła na jaw nie dzięki laboratorium antydopingowemu, a dzięki donosowi Trevora Grahama. Gdyby nie ten fakt, Marion Jones prawdopodobnie do końca kariery używała by „The Clear” i być może pobiła rekord świata słynnej Flo-Jo nie podejrzewana o nic. Na marginesie warto zaznaczyć, że działaczem USADA, który prowadził sprawę był ten sam Travis Tygart, który doprowadził sprawę Armstronga do końca.
Ja brałem, ty brałeś, wygrał lepszy?
Jak więc widać, brali niemal wszyscy. Za każdym wielkim triumfem ostatnich 20 jeśli nie 30 lat stoi, oprócz zawodnika także fizjolog-magik. Lekarz, który nie tylko opracowuje metody treningowe (np. Cecchini był prekursorem treningu z pomiarem mocy, obecnie uznawanego za najbardziej skuteczną metodę planowania i monitorowania obciążeń), ale też dobiera do nich odpowiednie wspomaganie. Zeznania świadków w sprawie dopingu w US Postal rzucają zupełnie nowe światło na przebieg wyścigów, które śledziliśmy w ostatnich latach. Ataki, kryzysy, taktyka zespołów i poszczególnych zawodników zależne były od strategii przyjmowanych środków. Choćby od tego, czy kierownictwo drużyny zdecydowało się zorganizować system na przygotowania i konkretną imprezę, czy też kolarze musieli radzić sobie we własnym zakresie. Opcja pierwsza dawała większe szanse sukcesu i minimalizowała szansę wpadki. Opcja druga była bardziej ryzykowna i niekoniecznie tak skuteczna.
Popularne twierdzenie, że skoro i tak sportowcy „biorą”, to należy zalegalizować doping jest jednak błędne. Po pierwsze, niekontrolowane i puszczone luzem wspomaganie niezbadanymi do końca substancjami zwyczajnie prowadzi do śmierci lub kalectwa sporej grupy sportowców. Po drugie, na co zwraca uwagę Jonathan Vaughters, jeden ze skruszonych i „nawróconych” doperów a co poparte jest badaniami naukowymi, doping powoduje, że nie wygrywa zawodnik, który jest najbardziej utalentowany, wykonał najcięższą pracę, miał najlepszą drużynę i trochę szczęścia. Wygrywa ten, który lepiej adaptuje się do działania zabronionych środków. Dochodzi do paradoksu, że organizmy o wyjściowo niższych parametrach (które w warunkach równej rywalizacji wypadałyby gorzej), po zastosowaniu kuracji i dojściu do parametrów jednostek wybitnie utalentowanych realnie zyskują nad nimi przewagę!
Co więcej, ponieważ obrót lekami, które często są jeszcze np. w fazie badań klinicznych (jak nowsze generacje epo: „Dynepo” i „Mircera”) jest ograniczony lub nielegalny. Zatem wygrywa ten, który lepiej radzi sobie z omijaniem prawa, lepiej przekupuje celników, przemyca, lepiej zdobywa „koks” na czarnym rynku. Idąc dalej można stwierdzić, że niektóre ćwiczenia czy metody treningowe planowane są (lub były) układane nie pod optymalny rozwój organizmu, a w kontekście jak najlepszego wykorzystania działania środków dopingujących.
Na koniec wreszcie zawodnicy, którzy nie biorą udziału w procederze są dyskryminowani, nie mają szansy na rozwój kariery i doświadczają wielu osobistych dramatów. Poważne konsekwencje natury psychicznej (życie w ciągłym stresie, ukrywanie faktów, groźba konfliktu z prawem itd.) wpływają również na wyniki zawodników uczestniczących w dopingowym systemie, co dodatkowo zaburza wyniki rywalizacji, być może nawet bardziej niż pojawiające się czasem niekontrolowane efekty wspomagania lub skutki uboczne. Czy to nadal jest sport? I czy można mówić, że rywalizacja dwóch „doperów” jest równą rywalizacją? I czy w tym kontekście można mówić, że Lance Armstrong był najlepszy sportowcem swojej generacji, skoro – tylko i aż – stworzył organizację, która najlepiej funkcjonowała w realiach pozwalających na nielegalne działania?
Nowe pomysły i nowa filozofia
O tym, jak wielki wpływ na kolarstwo miała machina, jaką stworzyli Armstrong i Bruynell niech świadczy to, co stało się po zakończeniu kariery przez Teksańczyka. Zbiegło się to z intensyfikacją działań antydopingowych: ulepszonymi testami na transfuzję, efektami śledztwa „Operation Puerto” oraz pracami nad paszportem biologicznym. Tour de France 2006 był wyścigiem – kuriozum, gdzie główni faworyci zachowywali się kompletnie nielogicznie, unikali rywalizacji, dopuszczali do walki o żółtą koszulkę zawodników, którzy dostawali czas niemal w prezencie od peletonu (Oscar Pereiro i Cyril Dessel).
Warto też zwrócić uwagę, że od tej daty zaczyna rozwijać się na dobre kariera Cadela Evansa. Zawodnika, który uchodzi za jednego z tych, którzy byli po „jasnej stronie mocy”. Evans to przykład kolarza o niezwykle rozwiniętych parametrach fizjologicznych: z naturalnym VO2Max na poziomie 87ml/kg/min oraz wysoką tolerancją zakwaszenia. Przez większość kariery współpracował z innym znanym trenerem-fizjologiem, Aldo Sassim, który nie uznawał stosowania dopingu.
Australijski kolarz po przejściu do niemieckiej ekipy T-Mobile spotkał się z rodzajem ostracyzmu, nie był włączany do składu na Tour de France. Po przejściu do belgijskiego Lotto nie był z kolei w stanie realnie walczyć o czołowe lokaty w wielkiej pętli. Dopiero, gdy peleton zaczął zwalniać, po odejściu Armstronga i aferze Puerto, Evans zaczął dobijać się do podium, czego efektem było zwycięstwo w Tourze 2011. Wyścigu, podczas którego kolarze pokonywali główne wzniesienia najwolniej od 20 lat!
Innym przykładem jest Tom Danielson, kolarz, który uczestniczył w dopingowym systemie US Postal a który nigdy nie zrealizował pokładanych w nim nadziei. Zawodnik również wybitnie utalentowany, przez co gorzej reagujący na doping, a do tego fatalnie znoszący tę sytuację psychicznie. W efekcie nigdy nie stanął na podium wielkiego touru, co w realiach uczciwej rywalizacji byłoby wielce prawdopodobne.
Dramatyczny wybór, przed którym stawali zawodnicy: będę zawodowcem lub nie będę stosował dopingu w dużej mierze odchodzi w przeszłość. Kolarze przestają mówić „mam negatywne wyniki testów”, za to wprost deklarują „jestem czysty”. W poszukiwaniu przewagi nad rywalami szuka się najmniejszych możliwych różnic. Dopracowuje i rozwija sprzęt czy ubiór do najdrobniejszych szczegółów, obsesyjnie dba o masę ciała, poszukuje nowych metod treningowych, w ramach istniejących przepisów. Wprowadza wszystkie elementy, które można wiązać z profesjonalizmem. Grupa Jonathana Vaughtersa i Davida Millara (obecnie sponsorowana przez Garmin) powstała nie po to, by wygrywać a po to, by dać młodym zawodnikom szansę gry wedle nowych reguł.
Jest różnica między milczeniem lub omijaniem tematu a programowym i ogłaszanym publicznie hasłem „jeździmy bez dopingu”. W tym przypadku ślad zorganizowanego systemu wewnątrz zespołu zakończy się spektakularną katastrofą. Można więc śmiało powiedzieć, że Ryder Hesjedal jest prawdziwym zwycięzcą Giro d’Italia. Czy można to samo powiedzieć o Bradleyu Wigginsie i Christopherze Froomie, parze kolarzy Sky, którzy zdominowali tegoroczny Tour de France? Nie wiem. W całej sytuacji odnowy kolarstwa przykre jest to, że można zaufać jedynie nielicznym.
Brytyjski Sky to ekipa perfekcyjnie zorganizowana, działająca wedle stricte naukowych metod, w teorii doprowadzająca filozofię „marginal gains” (poszukiwania zysków w najdrobniejszych szczegółach) do perfekcji. Jeśli tak jest – to dobrze. Gorzej, jeśli poza wspomnianymi „marginal gains” przewaga budowana jest w inny sposób. Tym bardziej, że dla Wigginsa kolarstwo to coś więcej niż tylko sposób realizacji własnych ambicji i zarabiania pieniędzy. W wywiadach podkreśla, że pozytywny wynik testu byłby końcem nie tylko jego, ale i całej, pracującej wokół kolarstwa rodziny.
Oprócz dowodów pośrednio wskazujących na, jeśli nie zaprzestanie, to przynajmniej mocne ograniczenie praktyk dopingowych, takich jak mniejsze średnie prędkości czy niższe moce generowane przez zawodników na, co ważne, łatwiejszych trasach dochodzi więc kolejny argument. Kolarze zaczynają być dumni z metod, jakimi osiągają sukces a nie skupiają się na tym, by metody te ukryć. Być może to jest największa zmiana i największe przeciwieństwo systemu, jaki był udziałem wielu, a który Armstrong, Bruynell i Ferrari perfekcyjnie wykorzystali do realizacji swoich celów.