Konferencja, jedna z wielu, na których bywam. Podchodzi do mnie właściciel esklepu, odpala stronę w swoim laptopie. Zaczyna się dialog. Moja strona nie sprzedaje. – Widzę. – Jak to? – Nie umiałbym przy jej użyciu nic kupić. – Pan też? – Tak. – Moja żona też powiedziała, że nic się tutaj kupić nie da. – Słucha Pan żony? – Pan żartuje? – Nie, ja mojej słucham. – Serio? – Oczywiście, nie zawsze, ale wtedy kiedy ma rację, staram się. – I co? – Proponuję posłuchać żony. – To taka strategia? – Przetrwania, ekhem (dodaję w myślach).

REKLAMA
Sytuacja całkiem zwyczajna. Desperat przychodzi w końcu po poradę, bo coś nie działa, z reguły za późno jest już na jakąkolwiek pomoc, bo wszystko jest do zmiany, a to kosztuje. Niestety, chwilę wcześniej ostatnie pieniądze zainwestował w okazyjne zatowarowanie, więc ma produkt, szczęściarz, tylko sprzedać go już nie ma jak, a na poprawę mechanizmów sklepowych zwyczajnie zabrakło środków. Prosto z konferencji jadę do Krakowa. Po drodze rozmyślam nad tym, dlaczego tak jest, że tyle w rozmaitych poradnikach informacji o tym, jak i co trzeba na stronie ułożyć, żeby działało i wciąż tak wielu samozwańczych ekspertów przygotowuje swoje sklepy w programie Paint. Pojąć tego, przyznam, nie mogę.
W Krakowie spotykam się z kolegą. Rozmawiamy o ROI, KPI, o wszystkim, co powinno być dla ebiznesu elementarzem, a co – ku naszemu zdumieniu – nie jest. Tak twardy wniosek nasuwa się sam po krótkiej analizie kilku wyrywkowo omówionych przykładów. Potem jeszcze wspominamy czarodziejów z branży, tych co to właśnie odkryli VHS z genialnym wykładem, w czasie którego pada jedno „genialne zdanie”, a żeby je poznać wystarczy zapłacić. Kiedyś kilka tysięcy złotych, dzisiaj już podobno można zmieścić się w tysiącu. Widocznie zdanie nie przeszło próby czasu, hmmm... A może nie przechodzi innej próby? Na przykład próby zrobienia biznesu na czymś innym niż gadanie o robieniu biznesu. Kto wie, nie nam oceniać. W końcu ten model biznesowy sprawdzać się będzie tak długo, jak długo będą chętni, aby zapłacić kilkaset złotych po to, aby dowiedzieć się, że trzeba… personalizować newslettery albo – uwaga – określać grupę docelową (sic!). Impossible, jak powiedział Jaśko w komedii Chęcińskiego na wieść o tym, że ma być chrzestnym dla Kargulowych dzieci.
Dochodzimy do wniosku, że kiedyś było śmieszniej. Dzisiaj nie chce nam się już nawet czytać tego, co wypisują domorośli magicy od email marketingu, taki to stek bzdur. Niesprawdzonych mitów, które pokutują w narodzie niczym przeświadczenie o tym, że opcja "za pobraniem" pozwala lepiej oswoić klienta ze "stresem" wywołanym zakupami w sieci. W 2012 roku wciąż jednak straszy cegła w paczce, to wspólny wniosek. I jeśli miałbym dziś ten mit obalić po raz wtóry (robiłem to już wiele razy na łamach rozmaitych periodyków), to nie umiem, bo może ktoś faktycznie odebrał kiedyś w paczce Centertela, a to było nie było – jednak cegła. Kto pamięta, ten wie. Po solidnej zapiekance ze szczypiorem (oczywiście okrąglak na Kazimierzu) dalej zastanawiamy się, czemu tak to wszystko wygląda, jak wygląda. Może zabrakło strategii? A może jej w ogóle nie było?
Drugiego dnia spotykam się z kilkoma potencjalnymi klientami. Dopytuję o różne sprawy, dla mnie oczywiste, dla właścicieli sklepów niekoniecznie. Jedno ze spotkań kończę pytaniem: ile wydaje Pan na marketing? – Słucham? O więcej nie dopytuję, kwitując stwierdzeniem: przy tym produkcie proponuję 60% pieniędzy, które wydaje Pan i tak nie wiedząc na co, profilaktycznie przeznaczyć na adwordsy. Kończę kawę, żegnam się. Może za rok spotkam tego człowieka w lepszym humorze. Nie, to nie będzie żaden mój sukces, nic z tych rzeczy. Tylko fuks…