Tunezja była pierwszym arabskim krajem, w którym pozbawiono władzy autokratycznego prezydenta. Zin el-Abidin Ben Ali, który był drugim prezydentem Tunezji od czasu odzyskania przez ten kraj niepodległości w 1956 roku, uciekł z kraju w styczniu 2011 r. po tym, jak zamieszki wybuchły w największych tunezyjskich miastach. Zanim ustąpił, próbował negocjować z obywatelami warunki dalszego sprawowania funkcji głowy państwa, obiecał przede wszystkim, że ustąpi po zakończeniu kadencji, a więc w 2014 roku i nie będzie się ubiegać o kolejną. Obiecał też demokratyzację kraju, zniesienie cenzury prasy i internetu oraz redukcję cen cukru, mleka i chleba. Tunezyjczyków to nie przekonało. Ben Ali musiał obiecać przedterminowe wybory, wprowadził stan wyjątkowy, wkrótce – uciekł.
Do władzy doszła islamistyczna Partia Odrodzenia (Ennahda), a w pierwszych wolnych wyborach Tunezyjczycy wyłonili Radę Konstytucyjną, która otrzymała roczny mandat do napisania konstytucji i przygotowania kolejnych wyborów.
Ustąpił premier
Obecnie kraj przeżywa największy kryzys od czasu ucieczki prezydenta Ben Alego. We wtorek (19.02) do dymisji podał się premier Hamadi Dżebali. Po zabójstwie czołowego polityka opozycji Chokri Belaida zapowiedział, że odejdzie, jeśli nie uda się osiągnąć porozumienia w sprawie utworzenia nowego rządu. Przypomnijmy, że Chokri Belaid zginął 6 lutego przed swoim domem. Dziś tunezyjska policja poinformowała, że aresztowała mężczyznę podejrzanego o dokonanie pierwszego od dziesięcioleci morderstwa na tle politycznym.
Hamadi Dżebali zapowiedział powołanie ponadpartyjnego gabinetu zaraz po zamachu i wybuchu gwałtownych protestów społecznych przeciwko politycznej dominacji islamistów z Partii Odrodzenia. Przywódca Partii, Rachid Gannouchi, zaprzeczył jednak, by istniała możliwość powołania ponadpartyjnego rządu ekspertów, którego celem miałoby być doprowadzenie do przyspieszonych wyborów parlamentarnych. Dżebali odszedł, bo, jak wytłumaczył, jest to realizacja danej narodowi obietnicy. Jednocześnie przeprosił Tunezyjczyków, że ich „zawiódł i rozczarował”, a równocześnie wyraził nadzieję, że „zwycięży konsensus i rewolucja”.
Odchodząc, Dżebali pokazał, że nie są mu obce honor i odpowiedzialność za własne słowa . Uważam, że był dobrym szefem rządu, a obrany przezeń umiarkowany kurs polityczny stopniowo prowadził do budowania porozumienia między siłami świeckimi i tymi o religijnym charakterze. Pomysł stworzenia rządu technicznego został storpedowany przez członków jego własnej partii, którzy nie mogli pogodzić się z myślą, że najważniejsze resorty nie miałyby być już w rękach ludzi wywodzących się z Partii Odrodzenia. Jest to dowodem krótkowzroczności tych członków partii rządzącej, którzy najwyraźniej zapomnieli, usatysfakcjonowani zwycięstwem w pierwszych wolnych wyborach parlamentarnych, że rządzenie wymaga często kompromisów i rezygnacji z osobistych przywilejów na rzecz tonowania nastrojów.
Za kilka dni poznamy nowy gabinet
W poprzednim tygodniu prezydent Moncef Marzouki potwierdził, że następcą Dżebaliego będzie szef resortu spraw wewnętrznych, Ali Larayedh. W ciągu 2 tygodni od dnia nominacji musi sformować rząd. Nominacja uspokoiła sytuację wewnątrz rządzącej partii i Tunezyjczycy mają nadzieję, że rządzący nie będą zajmowali się wysuwaniem wzajemnych roszczeń i oskarżeń, a skoncentrują na naprawie państwa. Oczekiwania wobec gabinetu Larayedha są bardzo duże – tym bardziej, że za pół roku w Tunezji odbędą się wybory parlamentarne.
57-letni Larayedh spędził kilka lat w więzieniu, gdzie był torturowany za występowanie przeciw reżimowi prezydenta Ben Alego.
Z wyboru Larayedh na przyszłego premiera nie jest zadowolona opozycja, która uważa, że zbyt życzliwie odnosi się on do radykalnego islamu. Zarzuca mu ponadto, że – jako minister spraw wewnętrznych – pozwolił, by zamieszki po śmierci Belaida rozprzestrzeniły się na cały kraj.
Jeszcze przed podaniem informacji o przekazaniu Larayedhowi zadania stworzenia rządu, agencja ratingowa obniżyła ocenę Tunezji powołując się na to, że "sytuacja polityczna może płynąć na pogorszenie sytuacji finansowej i fiskalnej kraju".
Teraz część zdecydowanie odpolityczniona. Kilka dni temu wróciłam z tygodniowego pobytu w Sousse, który na szczęście nie jest jednym z tych kurortów, w których hotele ciągną się jak okiem sięgnąć i cała miejska infrastruktura stworzona jest z myślą o turystach. Sousse to duże, żyjące swoim życiem miasto, w którym – póki co – przesadnie wielu turystów nie widziałam. Przyjadą wiosną, na razie większość hoteli obłożona jest w niewielkiej części. Z liczbą odwiedzających Tunezja ma od 2011 r. problem, bo o ile jeszcze w 2010 r. kraj odwiedziło 7 milionów turystów, to w 2011 r. było ich o blisko 3,5 miliona mniej. W 2012 r. liczba turystów na szczęście wzrosła, ale wciąż daleko jest do czasów, gdy hotele notowały komplety gości. Z racji komentowanych w artykule wydarzeń także i ten rok może być dla tunezyjskiej turystyki średni – ludzie boją się, że wydarzenia polityczne zepsują im plany urlopowe i trudno się tym obawom dziwić, skoro MSZ w ogóle odradzał w pewnych tygodniach 2011 r. wyjazdy do tego kraju. Na kilka dni przed moim wylotem na stronie ministerstwa pojawiło się ostrzeżenie przed samodzielnym udawaniem się do dużych miast, a przede wszystkim do stolicy. Nie zastosowałam się, pojechałam do Tunisu pociągiem. Na ulicach nie działo się nic specjalnego – Tunezyjczycy prowadzą samochody z pominięciem zasad jakiejkolwiek logiki, więc ewentualny chaos uliczny przypisywałam właśnie tej ich szalonej jeździe. Dwa dni później dowiedziałam się, że dzień po moim pobycie w Tunisie ustąpił premier, co odbyło się bezkrwawo i w żaden sposób nie mogło zakłócić niczyich turystycznych planów. Moim zdaniem naprawdę nie ma się czego bać, bo tunezyjskie siły polityczne nie mają charakteru radykalnego, mało prawdopodobny jest scenariusz egipski, w którym dochodzi do regularnych starć demonstrantów z policją, w wyniku których są ranni i aresztowani. Zmiany polityczne w Tunezji będą miały charakter bardziej pokojowy, powtórka z 2011 r., kiedy ulica wystąpiła przeciw autorytarnemu prezydentowi, nie wydaje się prawdopodobna.
Gdyby ktoś się do Sousse wybierał, podpowiem, że miasto jest doskonałym punktem wypadowym do kilku wartych zobaczenia miejsc. Do Tunisu pojechaliśmy pociągiem (kursuje niestety tylko kilka razy dziennie, mało regularnie). Za bilet w obie strony zapłaciliśmy po 18 dinarów (czyli ok. 9 euro). Gdybyśmy kupowali tylko w jedną stronę, jeden bilet kosztowałby ok. 10 dinarów. Podróż zajmuje 2 godziny, choć z nieznanych mi powodów wracaliśmy już blisko 3 godziny.
Z Tunisu pojechaliśmy prosto do Kartaginy (kolejką jedzie się ok. 25 minut, cena biletu – niecały dinar). Bilet łączony na wszystkie atrakcje Kartaginy kosztuje 9 dinarów. Przy jednym z amfiteatrów proponowano nam zakup kilku niby wykopanych w tym miejscu starożytnych monet – świetna robota, naprawdę wyglądały, jak gdyby przeleżały w ziemi jakieś 2 tysiące lat. Oczywiście nie skorzystaliśmy, może po nas przyszli więksi amatorzy numizmatyki i się skusili. W tej sytuacji najzabawniejszy był pan, który nam te monety oferował – nie czekając, aż zaczniemy sami się targować, na jednym wydechu powiedział, że "sprzeda je nam za 10 dinarów. Nie, za 5. Weźcie je za jeden dinar". Tak w każdym razie zrelacjonował mi negocjacje mój towarzysz, bo ja bardzo szybko wyłączam się, ilekroć podchodził do mnie ktoś z ofertą sprzedaży róży pustyni, koralików czy innego rodzaju suwenirów.
Wracając do rzeczy – z Sousse warto jechać także do Monastiru. Część turystyczna jest piękna, dostojna, spokojna – acha, i nigdy nie widziałam piękniejszego koloru morza, niż tamtego dnia. Należy wejść do ribatu (bilet kosztuje 5 dinarów). Z murów rozciąga się piękny widok na okolicę, a sam ribat jest zdecydowanie wart uwiecznienia na zdjęciach.
Pojechaliśmy też na wycieczkę do Kairuanu, czwartego świętego miasta islamu. Dociera tam stosunkowo niewielu turystów (z tego co wiem, mało które biuro podróży feruje wycieczki w tamtym kierunku), więc można tam poczuć prawdziwą Tunezję, bez całego turystycznego zgiełku. Kairuan położony jest mniej więcej godzinę drogi od Sousse. W sześć osób wynajęliśmy większą taksówkę, zapłaciliśmy po 20 dinarów. W odwiedzanych budowlach nie trzeba kupować biletów (przynajmniej od nas tego nie wymagano), zostawialiśmy tylko drobne wynagrodzenie dla przewodników po tych miejscach.