O tym, czy Białoruś będzie pierwszym krajem świata, który mobilizuje do znalezienia pracy systemem opłat, które ponosić będą bezrobotni oraz o przewadze zakazów nad żmudnymi reformami.
Nie jest dla nikogo tajemnicą, że na Białorusi żyje się trudno – i żadna rządowa propaganda nie zmieni naszego postrzegania warunków życia u wschodniego sąsiada. Choć najgorsze momenty załamania ekonomicznego kraj ma już chyba za sobą, to wciąż nie podźwignął się z zapaści. Bolączką Białorusinów są wysokie ceny praktycznie wszystkich produktów, ograniczone możliwości zawodowe, topniejące emerytury i inne świadczenia socjalne i niepewność co do ich otrzymywania w przyszłości.
Z kolei władze muszą radzić sobie z nieustająco wysoką liczbą emigrantów. Nie ma wiarygodnych danych dotyczących liczby wyjazdów z Białorusi z zamiarem stałego pobytu za granicą. Szacuje się, że w ostatnich latach z Białorusi wyjechało 700 tys. – 1,5 mln pracowników, przede wszystkim wykwalifikowanych. Najpopularniejszym kierunkiem wyjazdowym pozostaje Rosja. Na początku lutego 2013 r. białoruskie MSW poinformowało, że w Rosji pracuje nielegalnie aż 100 tysięcy Białorusinów; pracowników legalnych jest mniej. Białorusini są w FR zatrudniani na tych samych warunkach, co Rosjanie. Otwarcie rosyjskiego rynku pracy dla Białorusinów jest jednym z efektów bliskiej współpracy między oboma państwami. Wyjazd do państw Unii Europejskiej wiąże się z bardziej złożonymi zabiegami, przede wszystkim koniecznością otrzymania wizy i pozwolenia na pracę, poniesieniem kosztów opłat wizowych.
Zatrzymać emigranta
Władze Białorusi widzą problem, jaki tworzy emigracja – zarówno legalna, jak i ta odbywająca się z pominięciem zasad. Niewykluczone też, że władze zdają sobie sprawę z przyczyn, które powodują, że tak wielu obywateli postanowiło wyjechać – w walce z emigracją nie chcą jednak oddziaływać na przyczyny, a koncentrują się na utrudnianiu wyjazdów. Przykładowo, w 2011 r. władze przygotowały specjalny dokument z zaleceniami, w jaki sposób zwalczać odpływ kadr i rozesłały go do wszystkich lokalnych firm. Władze zachęcały do do zwiększenia kontroli nad emigracją zarobkową i do utrudnienia pracownikom wypowiadania umowy o pracę. Aby zapobiec odpływowi lekarzy, grodzieńskie władze zabroniły im odchodzić z pracy za porozumieniem stron.
7 grudnia 2012 r. Alaksandr Łukaszenka podpisał dekret, nakładający na pracodawców w przemyśle drzewnym obowiązek zawarcia nowych kontraktów ze wszystkimi zatrudnionymi tam pracownikami. Nowe umowy nie będą mogły być wypowiedziane bez zgody kierownictwa danego przedsiębiorstwa i ograniczenie to będzie obowiązywać do zakończenia realizowanej w tym sektorze modernizacji technologicznej. W celu rekompensaty przymusu pracy pracownikom będzie wypłacany comiesięczny specjalny dodatek do pensji. W razie odejścia z zakładu pracownik będzie zobowiązany do zwrotu wszystkich wypłaconych dodatków, w przeciwnym wypadku zostanie wszczęte sądowe postępowanie egzekucyjne. Takie działanie może krótkoterminowo ustabilizować sytuację i podtrzymać nieefektywny białoruski model nakazowo-rozdzielczy. W dłuższej perspektywie polityka ograniczeń i przymusu może jednak doprowadzić do wzrostu napięcia wśród załóg zakładów przemysłowych.
Są też obietnice poprawy warunków życia już w najbliższych miesiącach. Premier Michaił Miasnikowicz zapewnił we wrześniu 2012 r., że średnia pensja na Białorusi sięgnie w grudniu równowartości 500 USD, a w grudniu 2013 r. dojdzie do 600 USD. Nic mi nie wiadomo, by pierwszy pułap został już osiągnięty.
Nie pracujesz, płać
Na papierze wszystko wygląda pięknie -Białoruś to kraj z 4%-owym bezrobociem! Robi wrażenie, tyle że wyliczenie to obejmuje jedynie osoby, które zarejestrowały się w urzędzie pracy. Niezarejestrowanych jest pewnie drugie tyle. Niechęć do odhaczenia się w urzędzie wynika głównie z tego, że pomoc urzędu przy szukaniu pracy jest iluzoryczna (co akurat znamy ze swojego podwórka), zasiłek przysługuje tylko części zarejestrowanych i wynosi do 25 USD, do tego zarejestrowani muszą odpracować określoną liczbę godzin na rzecz miasta. Są to z reguł prace porządkowe, takie jak zamiatanie ulic czy grabienie liści w parkach. Trudno się dziwić, że wielu bezrobotnych woli na własną rękę szukać pracy i z nikim się nie dzielić informacją o trudnościach finansowych.
Milczenie o bezrobociu może okazać się złotem – i to dosłownie, bo jak podają media, administracji Łukaszenki rozważa wprowadzenie rodzaju podatku, który odprowadzać będą musieli bezrobotni. Zdaniem autorów projektu, bezrobotni są w uprzywilejowanej pozycji w stosunku do pozostałych obywateli – nie ponoszą ciężarów związanych choćby z ubezpieczeniami społecznymi i emerytalnymi, a korzystają z przywilejów. Najlepiej to rozpasanie ukrócić nie konsekwentnymi reformami białoruskiego przemysłu, prawa pracy i systemu emerytalnego, lecz pójść krok dalej i zrobić coś, na co nie wpadły bardziej rozwinięte kraje świata – nałożyć na bezrobotnych dodatkowe opłaty.
Mam mieszane uczucia co do tego pomysłu. Z jednej strony – rozumiem pobudki, które kierują inicjatorami. Wszyscy znamy ludzi, którzy, nie będąc oficjalnie zatrudnieni i korzystając z ubezpieczenia zdrowotnego, całkiem nieźle dają sobie radę w szarej strefie lub w ogóle nie pracując, gdyż do perfekcji opanowali korzystanie z różnego rodzaju form pomocy i zwyczajnie nie opłaca im się poświęcać 8 godzin dziennie na pracę. Z drugiej – Białoruś to kraj specyficzny, fatalnie zarządzany, skorumpowany. Potrafię sobie wyobrazić, że tam naprawdę może być trudno znaleźć pracę za przyzwoite pieniądze – zwłaszcza, jeśli ktoś podpadł władzom i znajduje się na liście osób, które z jakiegoś powodu kariery mają nie zrobić.