Aleksandr Łukaszenka niedawno został wyróżniony tzw. AntyNoblem, czyli nagrodą za najbardziej absurdalne osiągnięcia naukowe. Przyznanie jej białoruskiemu prezydentowi może być traktowane jako kolejne przypomnienie, że świat patrzy z dezaprobatą na jego rządy i powoli traci cierpliwość. Przy zachowaniu pewnego dystansu, można to potraktować w kategoriach humorystycznych. Nic z żartu nie ma w sobie kolejny pomysł prezydenckiej administracji, zakładający nałożenie na robiących za granicą Białorusinów dodatkowej opłaty celnej w niebagatelnej wysokości 100 dolarów. Czy to jest w stanie uratować białoruską gospodarkę?
Już po raz 23. przyznana została nagroda AntyNobla. Na gali w murach Harvardu nie pojawił się zdobywca nagrody pokojowej. Aleksandr Łukaszenka pokonał innych pretendentów do przyznawanej przez redakcję amerykańskiego satyrycznego pisma "Roczniki Badań Nieprawdopodobnych" tym, że w zakazał publicznego klaskania. W prezydenckim zakazie nie chodzi oczywiście o zachowanie tak trywialne, jak klaskanie w teatrze – dotyczy wytwarzania tego charakterystycznego dźwięku w trakcie manifestacji. Kilka lat temu opozycjoniści postanowili, że na znak protestu przeciw najważniejszemu krajowemu politykowi będą w trakcie masowych zgromadzeń klaskać – nie krzyczeć, nie wznosić transparenty, a po prostu klaskać. Nie spodobało się to prezydenckiej administracji, czego wyrazem był uchwalony zakaz. Łukaszenka nagrodą podzielić się musi z białoruską policją, ukarała mandatem mężczyznę, który zakaz złamał. Nie byłoby być może w tym nic, co powinno zainteresować konkursowe jury, gdyby nie fakt, iż mężczyzna ten miał tylko jedną rękę.
Jakkolwiek absurdalne, można jednak uhonorowanie prezydenta dziewięciomilionowego państwa humorystyczną nagrodą potraktować z przymrużeniem oka. Do śmiechu nie będzie, jeśli prezydent podpisze ustawę nakładającą dodatkową opłatę celną na robiących za granicą zakupy Białorusinów.
Początkowo uznano, że to tylko taki żart, który wymyślono w pałacu prezydenckim w trakcie jakichś nudnych obrad, a następnie podrzucono do mediów, by zdyscyplinować społeczeństwo, które zbyt zaczęło cenić sobie możliwość robienia zakupów w Polsce i na Litwie. Prace nad sformułowaniem aktu, prawnego, który zagraniczne zakupy będzie wiązał z obowiązkiem uiszczenia opłaty w wysokości 100 dolarów, trwają jednak naprawdę i mają zakończyć się w najbliższych tygodniach.
Ludzie Łukaszenki przyjrzeli się liczbom, zbledli i zrozumieli, że nieodpowiedzialni Białorusini sami spychają swoje państwo na skraj ekonomicznej zapaści. Łukaszenka zganił obywateli i powołał się na twarde liczby – Białorusini co roku wywożą przez granicę Strefy Schengen 3 miliardy dolarów, a następnie wwożą do kraju całe to barachło (tak, właśnie tego słowa użył w cytowanej przez rosyjską sekcję BBC wypowiedzi). Na marginesie – nie bardzo sobie wyobrażam, jak stosunkowo mały naród może wydać na dobra konsumpcyjne, takie jak sprzęt rtv czy ubrania 3 miliardy dolarów, ale tak właśnie prezydenccy eksperci wyliczyli. Sprawę miałaby rozwiązać pobierana na granicy opłata. Czy jednak płacić miałby każdy, kto znajduje się w załadowanym zakupami samochodzie, czy też opłata będzie nakładana tylko na daną rodzinę – pozostaje niejasne, jak zresztą inne techniczne aspekty. Należy się jednak spodziewać, że przyjęty zostanie wariant radykalny, czyli do opłaty będzie zobowiązany każdy, kto może się stać potencjalnym kupującym. Wicepremier Piotr Prakapowicz uspokoił niezadowolonych i oznajmił, że bierze się pod uwagę nałożenie opłaty wyłącznie na osoby, które często jeżdżą na zakupy za granicę. Bardzo jestem ciekawa, który wariant zostanie ostatecznie przyjęty.
Trudno analizować coś, czego nie ma, czyli samą nową regulację – wolę więc skoncentrować się na pytaniu, co by wprowadzenie takich obostrzeń oznaczało dla Polski? O tym, jak dla ważni dla naszej gospodarki są białoruscy klienci, niech świadczy fakt, że Białorusini mogą ubiegać się o specjalny rodzaj wizy – na zakupy.
Białorusini lubią polskie towary, gdyż ceny wielu z nich są konkurencyjne w stosunku do tych produkowanych na Białorusi czy w Rosji, a i jakość często pozostawia wschodnią produkcję w tyle. Od lat setki tysięcy Białorusinów przyjeżdża na zakupy do Polski i na Litwę. Ci, którzy nie mają samochodu, mogą skorzystać z transportu zorganizowanego. Przed centrami handlowymi zwłaszcza na Podlasiu w każdy weekend parkuje nawet po kilkanaście autokarów ze wschodnimi tablicami rejestracyjnymi; oczywiście, w tygodniu sklepy także mogą liczyć na kupujących z Białorusi.
Z danych białoruskiego Państwowego Komitetu Granicznego wynika, że Białorusini przekraczali w ubiegłym roku granicę 8,43 mln razy – to o 11% więcej, niż w 2011 r. 61% tych wyjazdów przypadło na kraje nie należące do Wspólnoty Niepodległych Państw. Spośród 5 mln wyjazdów do państw nie należących do WNP, aż 3,3 mln przypadło na Polskę. Ministerstwo Gospodarki szacuje, że Białorusini zostawiają w polskich sklepach 200 mln euro rocznie. Brak jednak narzędzi, które pozwoliłby z całą pewnością określić kwotę. Ministerstwo nie analizuje bowiem celu przyjazdu Białorusinów do naszego kraju, trudno więc powiedzieć, ilu z nich przyjeżdża wyłącznie na zakupy.
Nasi wschodni sąsiedzi przyzwyczaili się do zakupów w Polsce i nie chcą z tego prawa rezygnować, lecz niestety, dodatkowa opłata w tak absurdalnie wysokiej, biorąc pod uwagę średnie zarobki Białorusinów, skutecznie może ich do tego zniechęcić.
Na biurko prezydenta Łukaszenki już trafiła petycja, której sygnatariusze napisali m.in., że "biorąc pod wagę poziom wynagrodzeń na Białorusi, szczególnie w miastach rejonowych (powiatowych) i wsiach, wysokość opłaty wraz z kosztem wizy schengeńskiej sprawi, że wyjazd większości obywateli za granicę stanie się praktycznie niemożliwy".
Ponadto sygnatariusze zwrócili uwagę, że opłata naruszałaby prawo do swobodnego przemieszczania się. Co więcej, zgodnie z międzynarodowymi normami, których Białoruś zobowiązała się przestrzegać, prawo obywatela do opuszczania kraju i powrotu nie może być przedmiotem żadnych ograniczeń, oprócz takich, jakie są niezbędne np. dla ochrony bezpieczeństwa państwa.
Przyszłość w wyobrażeniach Łukaszenki wygląda obiecująco. "Białorusin przyjdzie do naszego sklepu i kupi nasz produkt, a nie jakieś barachło niewiadomego pochodzenia". Jeśli nowa opłata zostanie przyjęta, cieszyć się będą chyba tylko białoruscy producenci. Oczywiście, być może zintensyfikowanie obrotu białoruskimi towarami będzie narzędziem walki z bezrobociem i przyczyni się do zwiększenia PKB, ale tak wcale stać się nie musi. Pieniądze, które Białorusini zostawią w lokalnych sklepach, muszą być mądrze zagospodarowane. Obawiam się, że ich roztrwonienie przez słabo zarządzających państwem jest możliwe. Może się więc okazać, że tak naprawdę nie zyska ani białoruska gospodarka, ani obywatele, którym odebrana zostanie możliwość decydowania o czymś tak wydawałoby się banalnym, jak miejsce robienia zakupów. Polska też straci – zgodnie z porzekadłem, że lepsze jest wrogiem dobrego.