Himalaiści na pytanie, dlaczego biorą udział w niebezpiecznych wyprawach i zdobywają szczyty, zwykli odpowiadać: bo są. Na pytanie, dlaczego już po raz drugi w ciągu zaledwie kilku tygodni pochylam się nad językiem białoruskim, mogłabym zatem odpowiedzieć - bo jest. Tyle, że po chwili powinnam dodać uczciwie: jeszcze jest.
Przed dwoma miesiącami pisałam o tym, że język białoruski zanika: posługuje się nim coraz mniej osób, niewiele jest białoruskojęzycznych wydawnictw, administracja i życie publiczne zdominowane jest przez język rosyjski. Choć języki białoruski i rosyjski są teoretycznie równouprawnione, co wynika z samej Konstytucji, ten pierwszy jest od lat marginalizowany do tego stopnia, że znalazł się na liście języków zagrożonych wyginięciem (szacunki UNESCO).
W całej tej trudnej sytuacji obserwujemy interesujący trend: są grupy, w których białoruski jest modny. Chodzi oczywiście o kręgi opozycji i to nie tylko ludzi w wieku czterdziestu czy pięćdziesięciu lat, lecz także studentów, młodzież licealną. Możliwość porozumiewania się w języku białoruskim traktują jako jeden ze sposobów pokazania, że nie zgadzają się z działaniami administracji prezydenckiej, jako narzędzie walki z systemem.
Do tematu języka białoruskiego wracam właśnie teraz, gdyż niedawno Sąd Najwyższy rozpatrywał skargę Centrum Praw Człowieka "Wiasna", w której zwrócono uwagę na niedopuszczalne, zdaniem wnioskujących, odrzucanie języka białoruskiego ze sfery prawa. Akty prawne nie są tłumaczone na białoruski, a w sądach i urzędach można skutecznie działać tylko posługując się rosyjskim. Zdaniem wnoszącego skargę Walancina Stefanowicza, który pełni funkcję wiceszefa tego znanego opozycyjnego Stowarzyszenia, przeczy to zasadzie dwujęzyczności. Sąd nie stwierdził uchybień, gdyż wywiódł, że żaden przepis nie przewiduje obowiązku wydawania i publikacji aktów prawnych w dwóch językach, wobec czego skarga jest bezzasadna. Wcześniej w podobnym tonie wypowiedział się Trybunał Konstytucyjny.
"Wiasna" nie zamierza złożyć broni i dalej chce walczyć o respektowanie języka białoruskiego przez urzędników – także tych najwyższego szczebla. Zapowiedziała zgłoszenie problemu Komitetowi Praw Człowieka ONZ.
Ostatnia dekada to okres niezwykle silnej rusyfikacji Białorusinów. Co ciekawe, Aleksandr Łukaszenka nie zawsze był wrogiem języka białoruskiego. Na początku swej prezydentury (jego pierwsza kadencja rozpoczęła się w 1994 r.) wspierał rozwój języka białoruskiego i dokonał czegoś, co śmiało możemy nazwać intensywną białorutenizacją. Działania te podyktowane były chęcią pokazania światu, a w szczególności Rosji, że Białoruś jest samodzielnym bytem, który wystarczająco silnie odróżnia się od innych państw i może śmiało prowadzić własną, niezależną politykę. Język białoruski był jednym z filarów nowo powstałego państwa. Co się stało, że ten filar tak dalece się załamał?
Ot, wielka polityka. Gdy stało się jasne, że Białoruś jest gospodarczo praktycznie całkowicie uzależniona od Rosji, język białoruski przestał być potrzebny, bo przeszkadzał w bezkonfliktowym ułożeniu spraw z silnym sąsiadem. Jeśli coś w domu przestaje nam być potrzebne, to albo pakujemy to do pudełka i odstawiamy w jakiś odległy kąt, albo od razu wyrzucamy. Proste, prawda? Tak więc język białoruski został potraktowany jak niepotrzebny gadżet, który się zużył i przestał odpowiadać aktualnym potrzebom.
Zaledwie 5,8% mieszkańców Mińska deklaruje, że na co dzień posługuje się w domu językiem białoruskim. Na wsiach sytuacja wygląda lepiej, tylko co z tego, że młodzi ludzie z małych miejscowości posługują się tym językiem, skoro po rozpoczęciu studiów właściwie mogą nie mieć okazji, by go używać, gdyż z praktycznie wszystkim poziomów szkolnictwa białoruski został wyrugowany? Obecnie w stolicy działają zaledwie 3 szkoły, w których prowadzi się zajęcia wyłącznie po białorusku.
Zostawmy kwestie językowe. Czy widzieli Państwo krótkometrażowy film „Connection” („Transfer”), w którym zagrali Jude Law i Mikołaj Chalezin, założyciel białoruskiego niezależnego Teatru Wolnego, który od lat przebywa na emigracji w Londynie? Film oparty jest na prawdziwej historii, a jego akcja toczy się po ostatnich wyborach prezydenckich (grudzień 2010 r.). Trwa on zaledwie 10 minut i muszę przyznać, że pierwszych dziewięć minut i trzydzieści sekund zupełnie mnie nie nie wciągnęło. Oglądając, myślałam o jakimś krótkim słowie komentarza, czymś w stylu: "Film niespecjalny, ale sama inicjatywa godna jest uwagi". Tyle że ostatnie sekundy sprawiły, że przeszły mi ciarki, a przez kolejną minutę myślałam o tym, jaki kunszt musi mieć artysta, by w krótkim przekazie zawrzeć tak wiele treści. Dla mnie majstersztyk.
Pozostając w filmowym klimacie - nieustannie polecam film "Żywie Biełaruś" i moją rozmowę z Vinsentem, który zagrał w nim główną rolę.