Nie zapytałam Tomka, w którym momencie postanowił, że nie będzie pracował jako prawnik, ani o to, czy kiedyś żałował, że nie pracuje w jakiejś uznanej, łódzkiej kancelarii adwokackiej. To drugie pytanie byłoby pewnie bezcelowe, bo dobrze przyjęta książka „Przez dziki Wschód”, opowiadająca o podróży śladami polskiego uciekiniera z Gułagu oraz plany kolejnych wypraw – i kolejnych książek – świadczą o tym, że mój rozmówca świetnie czuje się w życiu, które wybrał.
Spotkaliśmy się, by porozmawiać o jego ostatniej wyprawie wzdłuż budowanej na rozkaz Józefa Stalina magistrali kolejowej na Syberii i poszukiwaniach śladów istniejących niegdyś w tej części Rosji łagrów. Rozmowa z Tomaszem Grzywaczewskim, łódzkim podróżnikiem, autorem książki "Przez dziki Wschód".
Martwa Droga – przerażająca nazwa. Czym jest to miejsce?
Martwa Droga to nazwa, którą nadano Transpolarnej Magistrali Kolejowej, czyli ostatniemu wielkiemu projektowi Stalina. To była linia kolejowa na wysokości koła podbiegunowego budowana w latach 1949-53 przez więźniów gułagu, która miała połączyć subarktyczne miasta Salechard i Igarka. Dziś znana jest jako jeden z ostatnich na świecie prawdziwych kolei-widmo, ponieważ tej drogi, tej wielkiej budowy, nigdy nie ukończono. Z planowanych ponad 1200 km torów ukończono zaledwie około 700. Budowę przerwano natychmiast po śmierci Stalina – w 1953 r., czyli 61 lat temu.
Pomysł był kompletnie absurdalny, w zasadzie nie miał szans powodzenia. Tak naprawdę nie wiadomo też, dlaczego budowano tę drogę – nie było sensownego ekonomicznego uzasadnienia jej budowy. To kolejny megalomański wymysł wielkiego wodza Związku Radzieckiego. Ta linia jest jedną z największych białych plam na mapie Archipelagu Gułag – bardzo słabo zbadana i poznana. Naszym celem było dotarcie na jej najbardziej odległy odcinek i odnalezienie zaginionych łagrów, który przetrwały tam w stanie prawie niezmienionym od 1953 r.
Syberia zawsze mnie fascynowała – zresztą moje pierwsze zetknięcie z Syberią to właśnie Martwa Droga. Parę lat temu trafiłem na album "Odległa Rosja". Były tam fotografie m. in. Tomasza Kiznego - jest on mniej znany w Polsce, a dużo bardziej na Zachodzie. Na tych fotografiach pokazano bezkresną tajgę i tundrę – i porzucone w tej tajdze lokomotywy, wagony. Jakiś kompletnie absurdalny obrazek! Po raz pierwszy przeczytałem wtedy o Drodze Umarłych.
Długo nosiłem się z tym, by tam pojechać, ale po drodze była jeszcze wyprawa Long Walk Plus Expedition z Syberii do Indii, później parę innych rzeczy i nie złożyło się. W końcu jednak ten moment nadszedł – uważam zresztą, że każdy dobry pomysł czasami musi odczekać – i nie ma co się zrażać, jeśli na początku nie wychodzi. Martwa Droga gdzieś sobie przez ładnych parę lat leżała w szufladzie – ale w końcu przyszedł rok 2013, udało mi się zebrać dobrą ekipę – przede wszystkim zachęcić mojego przyjaciela, Maćka Cypryka, z którym od początku wspólnie przygotowywaliśmy tę wyprawę.
Co najważniejsze, udało się nam ustalić, że gdzieś głęboko w tajdze są te łagry i że jest taki odcinek Martwej Drogi, który jeszcze nie został zbadany. Nie chcieliśmy jechać tam, gdzie już byli inni – bo oczywiście pewne odcinki Martwej Drogi były badane, przede wszystkim te bardziej dostępne, a więc położone bliżej rzek i szlaków komunikacyjnych. My chcieliśmy dotrzeć tam, gdzie prawie na pewno nie dotarł żaden zachodni badacz.
Czy postawiliście przed sobą jakiś konkretny cel, czy tylko chcieliście przedstawić tę część Syberii polskim czytelnikom?
Za cel postawiliśmy sobie dotarcie do konkretnego łagru, który znajduje się na samym końcu Martwej Drogi – za nim linia kolejowa się kończyła. Chcieliśmy wykonać pewne badania terenowe, zobaczyć, ile dawnego łagru się zachowało, sfotografować, opisać, poszukać przedmiotów, które być może pozostały po więźniach. Oczywiście, chcieliśmy zrobić także materiał reportażowy – bo nie była to wyprawa stricte naukowa; powiedziałbym, że raczej reportersko-badawcza.
Chcieliśmy też pokazać, jak dzisiaj wygląda życie na Drodze Umarłych, jak dziś wygląda odległy świat Syberii. Martwa Droga leży na wysokości koła podbiegunowego. Miejsce, do którego dotarliśmy, leży w Kraju Krasjonarskim, to jest Środkowa Syberia. To chyba jeden z najbardziej paskudnych obszarów Syberii, takie wielkie bagna Syberii Zachodniej.
Jak wygląda tam życie?
Ciężko, co innego można tu powiedzieć.... Taki przykład – stolicą okręgu, do którego dotarliśmy, jest miasto Turchańsk, które liczy sobie 4 tysiące mieszkańców, a jest stolicą obwodu wielkości niemalże Polski. To największe miasto w regionie. Nie ma tam żadnych dróg, transport odbywa się tylko i wyłącznie rzekami albo helikopterem. Duża część ludności to ludy rdzenne, tzw. małe narody północy, Ewenkowie, Selkupowie, Kieci. Większość ludzi nadal żyje z myślistwa – zimą na pół roku wyruszają w tajgę, gdzie polują na lisy, sobole, gronostaje. Żyją jak traperzy w XIX wieku.
Zimą jest tam minus pięćdziesiąt stopni, a dla miejscowych i tak jest to ulubiona pora roku. My byliśmy tam jesienią i to była najlepsza pora roku na wyprawę, gdyż nie było jeszcze siarczystych mrozów, a jednocześnie to już po sezonie na meszki i komary. Insekty to duży problem na Syberii, dlatego miejscowi wolą zimę, choćby to oznaczało minus pięćdziesiąt stopni, bo latem nie da się wyjść z domu – otwierasz drzwi, a tam czarna chmura owadów.
Czyli w ogóle nie ma tam infrastruktury w takim europejskim rozumieniu – szkoły, szpitale...?
O ile się nie mylę, w Turchańsku jest jeden szpital. Dróg nie ma, szkoły się zdarzają. Część ludzi żyje nadal w tzw. czumach, czyli w namiotach w tajdze. Żyją tak od wieków, gdyż tradycyjnie byli koczownikami, pasterzami reniferów. Wielu kontynuuje ten rodzaj życia, ale niestety komunizm dokonał niesamowitego spustoszenia wśród ludności lokalnej. Dziś ta ludność jest zdziesiątkowana tak naprawdę głównie przez alkoholizm i to powoduje gigantyczne problemy społeczne.
W jaki sposób dostaliście się do miejsca, z którego rozpoczęliście podróż?
Najpierw samolotem do Moskwy, później do Krasnojarska, czyli na południe Syberii. Następnie przez 3 dni płynęliśmy statkiem po Jeninseju w kierunku Oceanu Lodowatego (inna nazwa dla Oceanu Arktycznego – M.K.), później motorówką i helikopterem do Martwej Drogi, a wzdłuż niej szliśmy już pieszo. Jak powiedziałem – tam nie ma dróg, więc tam, gdzie nie da się dolecieć albo dopłynąć, trzeba iść pieszo.
Czy udało Wam się zrealizować założone cele?
Tak i nie. Z jednej strony – dotarliśmy tam, gdzie chcieliśmy się dostać, co wcale nie było przecież oczywiste. Nie wiedzieliśmy, czy to się nam uda, w dużej mierze liczyliśmy na ludzką pomoc i na szczęście się nie zawiedliśmy. Ludzie na Syberii są niesamowicie gościnni – moim zdaniem to jedni z najbardziej gościnnych ludzi na naszej planecie. Udało się nam dotrzeć do tego najbardziej oddalonego łagru, odnaleźliśmy porzucone lokomotywy, wagony, łagry, przedmioty pozostawione przez więźniów – np. kurtki i buty. Okazało się jednak, że ten docelowy łagier, który nazwaliśmy Target Camp, który miał być najlepiej zachowany (tak wnioskowaliśmy ze zdjęć satelitarnych) - spłonął przed naszym przybyciem. Na szczęście nie całkowicie, część przetrwała – tak czy inaczej, zabrakło nam miesiąca. Mieliśmy sześćdziesiąt lat, a spóźniliśmy się o miesiąc.
To jest dla nas poniekąd symbolicznym zdarzeniem, bo pokazuje, że ta historia znika na naszych oczach. Historia gułagu jest nadal niepełna i to są ostatnie chwile, by ją badać w wymiarze materialnym. Gułagi znikają, są niszczone przez pożary, zapadają się w bagna, a niektóre zostały zwyczajnie rozszabrowane przez ludność lokalną. Obozy koncentracyjne na terenie Rosji nie są prawnie chronione – z tego co wiem, tylko jeden - Łagier 36 na Uralu jest otoczony ochroną, gdyż został zamieniony na muzeum.
Dotarliśmy więc tam, dokąd planowaliśmy, zrobiliśmy badania i poznaliśmy ludzi, którzy na tych terenach mieszkają. Niektórzy osiedlili się przy Martwej Drodze – okazuje się, że część zabudowań jest wykorzystywana przez myśliwych, którzy zaadaptowali budynki, które przetrwały, na izbuszki, w których mieszkają latem.
Teraz w Polsce prowadzimy poszukiwania osób, które były na Martwej Drodze. To dla nas bardzo ważne – chcielibyśmy pokazać polskie ślady, bo przecież Syberia jest usłana kośćmi naszych rodaków. Legenda głosi, że nazwa „Martwa Droga” pochodzą stąd, że zmarłych w czasie jej budowy miano grzebać w nasypie. Jak na razie udało się nam zlokalizować jednego człowieka, który tam był. Dziś mieszka w Krakowie. Znaleźliśmy także panią, która dziś mieszka w Łodzi, ale urodziła się w łagrach i jako dwuletnie dziecko była na Martwej Drodze. Mam nadzieję, że znajdziemy więcej relacji – bo przecież Martwa Droga to część także naszej, polskiej historii.
W jaki sposób organizuje się taki wyjazd? Jak zdobywa się środki finansowe, ile osób jest zaangażowanych w przygotowania?
Pieniądze to wrażliwy temat. Ogólnie rzecz biorąc, pozyskanie środków jest trudne. Staram się opierać na sponsorach albo na środkach publicznych, jakichś dofinansowaniach. Wiadomo, że czasy są ciężkie i nikt nie szasta pieniędzmi na prawo i lewo, więc trzeba się natrudzić, by zdobyć finansowanie. Dla realizacji „Martwej Drogi” mieliśmy dwóch partnerów: magazyn „Odkrywca”, który wysłał z nami swojego historyka Łukasz Orlickiego i nas zasponsorował przy tej okazji. Drugim partnerem był New York University. Pojechała z nami doktorantka z NYU Anna Hyman.
Organizacja wyprawy to proces bardzo złożony – bo to są przygotowania stricte logistyczne, czyli przygotowanie sprzętu, transportu, zebranie zespołu, przygotowanie merytoryczne pod kątem tego, co nas tam może czekać, wreszcie rzeczy dla mnie mniej przyjemne: PR, przygotowanie strony internetowej, komunikacja. To wszystko trzeba zrobić, by projekt się udał.
Czym się zajmujesz, gdy akurat nie jeździsz po świecie i nie szukasz polskich śladów na Syberii?
Jestem doktorantem w Katedrze Prawa Międzynarodowego Publicznego i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Łódzkiego. Zajmuję się stykiem prawa i stosunków międzynarodowych i to bardzo mi pasuje. Tak naprawdę bardziej od samych podróży interesuje mnie próba zobaczenia i zrozumienia świata.
Nie lubię określenia "podróżnik" – tym bardziej, że uważam, że w dzisiejszych czasach słowo to ogromnie się zdewaluowało. Dziś każdy może podróżować, a wystarczy wejść do księgarni, by się przekonać, ile jest książek podróżniczych czy przeszukać blogosferę, by się przekonać, jak wielu ludzi prowadzi blogi podróżnicze. Poza tym jest coraz mniej białych plam na mapie świata – to już nie jest wiek XIX, kiedy można było szukać źródeł Nilu. Co oczywiście nie oznacza, że deprecjonuję ludzi, których pasją są podróże. Wprost przeciwnie.
To fantastycznie, że Polacy mają obecnie możliwość odkrywania świata i nie trzeba w tym celu błagać władz o wydanie paszportu. Ale jeżeli ktoś chce być nazwijmy to „profesjonalnym podróżnikiem” to musi robić coś więcej niż tylko jeździć po odległych krajach. To wszystko spowodowało, że wolę robić coś bardziej reporterskiego, być dokumentalistą i próbować zrozumieć świat. Moim zdaniem podróże są do tego narzędziem, lecz nie są celem samym w sobie.
W 2010 r. była inna podróż. Rzekłabym, brawurowa.
Przez sześć miesięcy podróżowaliśmy śladami Witolda Glińskiego i jego towarzyszy, którzy uciekli z Gułagu na Syberii. W 1941 r. pokonali trasę o długości 6500 km przez bezdroża Azji, podróżując bez sprzętu, map... Ta nieprawdopodobna wędrówka została opisana w bestsellerowej książce "Długi marsz", wydanej w kilku milionach egzemplarzy i przetłumaczonej na dwadzieścia pięć języków. Do dziś jest ona uznawana za jedno z najważniejszych dzieł podróżniczych w historii (53. miejsce na liście 100 przygodowych książek wszechczasów wg National Geographic). Tyle że autorem opowieści był Witold Rawicz, który przypisał sobie ten bohaterski wyczyn. Prawda wyszła na jaw stosunkowo niedawno, więc postanowiliśmy przejść śladami Glińskiego. Wyprawę zadedykowaliśmy ofiarom Sowietów.
Idąc, nieustannie myśleliśmy o Glińskim. Nie ma wątpliwości, że aby przedrzeć się przez te syberyjskie bezdroża z NKWD na karku, trzeba być prawdziwym twardzielem
Na jakiej trasie maszerowaliście?
Szliśmy przez Syberię, pustynię Gobi, Tybet, aż do Indii. Nasza sześciomiesięczna podróż została podzielona na 4 etapy: wodny, który odbywał się statkami rzecznymi (kutry rybackie, barki transportowe) rzeką Leną z Jakucka do Ust-Kutu, w okolicach Jeziora Bajkał, pieszy, konny i rowerowy. Jak być może się domyślasz, odcinek konny przypadł na Mongolię, bo to chyba najbardziej naturalny sposób podróżowania po tym kraju.
Co w czasie podróży było najtrudniejsze?
W trakcie przeprawy przez pustynię Gobi najtrudniejsza była chyba jednostajność krajobrazu. Każdego dnia budziliśmy się i widzieliśmy to samo: bezkresne piaski i wydmy. Wydawało nam się, że dni mijają, a my wcale nie poruszamy się do przodu. Najtrudniejszym momentem w tajdze byłą niewątpliwie przeprawa przez rwącą rzekę Tampudę. Jest ona pełna wirów, ma skaliste dno – mieliśmy ogromny problem, by ją pokonać i to zajęło nam wiele godzin, no i było bardzo niebezpieczne. Gdy już wydawało się, że nic z tego, jeden z nas – Filip Drożdż - zdecydował, że popłynie wpław na lince asekuracyjnej. Cudem mu się udało. Rozpięliśmy linę ponad rzeką i dzięki temu przeprawiliśmy się na drugą stronę.
Nie lada przeżyciem było także przejście przez Góry Barguzińskie. Mieliśmy ze sobą książkę XIX-wiecznego podróżnika, Konstantyna Rengartena, który w latach 1894 – 1898 odbył pieszą wędrówkę dookoła świata. Za najtrudniejszy moment tej podróży uznał właśnie pobyt w tej tajdze. Gdy już zeszliśmy z Gór Barguzińskich i powiedzieliśmy mieszkającym tam ludziom, że przebyliśmy je pieszo, byli w szoku, gdyż sami nigdy nie zapuszczają się na to terytorium.
Który obrazek z tych dwóch ostatnich wypraw najbardziej utkwił Ci w pamięci?
Chyba ten, który znajduje się na okładce książki „Przez dziki Wschód”, na którym wręczam polskiego orzełka tybetańskim pielgrzymom. Jeżdżąc na wyprawy, zawsze zabieram ze sobą polskie godło, orzełka z napisem „Polska” jako podarunek dla ludzi na końcu świata – bo zawsze dobrze mieć coś, czym można podziękować za pomoc. Niektórzy backpackerzy wożą ze sobą breloczki i długopisy – ale po co komuś breloczek w tajdze? Także długopisy są teraz wszędzie, więc chyba na nikim nie robią wrażenia, zwłaszcza w Azji, w której większość z nich została wyprodukowana (śmiech). Uważam, że warto wziąć ze sobą coś szczerego. Ja zawsze podróżuję z Polską w sercu, mam w sobie cząstkę mojej Ojczyzny, więc napotkanym ludziom daję coś, co kocham.
Podróżnicy często mówią, że największe wrażenie robi na nich bieda, którą widzą w odwiedzanych krajach, a w pamięci pozostaje im obrazek biegnących za nimi dzieci, które proszą o pomoc. Też to przeżywasz czy może przyzwyczaiłeś się już do tego, że bieda istnieje na każdej szerokości geograficznej?
Może teraz wyjdzie na to, że jestem cyniczny, ale bieda średnio mnie rusza. Albo inaczej – nie ruszają mnie takie sztampowe obrazki, czyli właśnie dzieci biegnące za mną i proszące o pieniądze – bo to jest wszędzie. Przebywając w jakimś miejscu, staram się dostrzegać szersze spektrum zdarzeń, patrzeć nie tylko na objawy, ale i na przyczyny. Uważam, że właśnie o tym trzeba mówić i pisać, gdy się już z jakiegoś miejsca wróci. Taki przykład – w wiosce, w której przebywałem, do połowy roku z powodu alkoholu zginęły dwie osoby – a mieszka tam 130 osób.
Nad tym się trzeba zastanowić, pochylić nad przyczynami. Poprzez wrzucanie do łagrów starszyzny, rozstrzelanie szamanów, skolektywizowanie ludzi, którzy od zawsze mieszkali w tajdze i byli koczownikami, komuniści zniszczyli strukturę społeczną na północy. Później, gdy przyszła pierestorjka, kołchozy rozwiązano i powiedziano: „no to teraz sobie idźcie”. No więc oni sobie poszli, tylko że nie mieli dokąd wracać, bo nie mieli swoich stad ani starszyzny, która porządkowała ich świat – pamiętajmy, że to jest społeczeństwo w dużej mierze na pierwotnym poziomie rozwoju społecznego.
Od zarania były one rządzone przez starszyznę i bardzo bliskie więzi, a nie przez coś tak abstrakcyjnego, jak narzucone prawo. Ci ludzi wrócili więc do tajgi, ale nie mieli drogowskazów, jakimi byli ich szamani, dziadowie, nie mieli stad – i popadli w masowy alkoholizm. Zadaniem reportera powinno być nie epatowanie tragedią, ale próba zdiagnozowania przyczyn tego stanu i wskazywanie systemowych rozwiązań. Tylko tak możemy pomóc tym ludziom.
Chcesz wrócić do tych samych miejsc, ludzi?
Chcę wrócić, choć nie wiem, czy do tych samych ludzi. Z ramienia uniwersytetu chcielibyśmy przeprowadzić projekt poświęcony prawom narodów rdzennych w różnych częściach świata, m. in. na Syberii, bo tam te prawa nie dość, że były naruszane w czasach komunizmu, to teraz sprawa wcale nie wygląda lepiej. Państwo o tych ludziach po prostu zapomniało, a oni się mogą co najwyżej rozpijać.
Co więcej, na tych terenach wydobywa się wiele surowców mineralnych, a ludzie tam mieszkający nie mają żadnych zysków z tego, że w jakiś sposób zabiera się ich bogactwo. Przykładowo, na Alasce jest to rozwiązane w ten sposób, że każdy, kto należy do ludu etnicznego, czyli np. Innuitów, dostaje pewnego rodzaju procent od wydobycia surowców, czyli przede wszystkim ropy naftowej. Państwo amerykańskie uznało bowiem, że im się to należy, skoro od zarania to są ich tereny. W Rosji tego nie ma, a ludy tam mieszkające są na skraju wyginięcia, tylko że niespecjalnie to kogokolwiek rusza.
Aby tym ludziom pomóc, trzeba im zapewnić pracę i jakiś poziom edukacji – to przede wszystkim. Mieszkańców tych ziem trzeba też związać z ziemią, na przykład poprzez pokazanie, że mają bogactwa i mogą w jakiś sposób czerpać z nich korzyści.
Czy ludzie, których spotkałeś na Syberii, mówili czystym językiem rosyjskim?
Większość tak. Mieliśmy przewodnika, starego myśliwego Dimę, który mówił po rosyjsku, ale przez pierwsze dni wcale go nie rozumieliśmy. Kiedy już złapaliśmy jego specyficzny akcent, daliśmy radę. Oczywiście, na Syberii nadal są ludzie, którzy posługują się wyłącznie swoimi rdzennymi językami.
Czy państwo tam dociera?
Są większe miasta, do których docierają statki, w których są punkty medyczne. Działa MczS, czyli Ministerstwo Spraw Nadzwyczajnych, które jest takim połączeniem straży pożarnej, straży górskiej – ogólnie rzecz biorąc, to oddziały ratunkowe. Umówmy się jednak, że państwo dociera przede wszystkim tam, gdzie są surowce: ropa, gaz, nikiel, diamenty. Syberia jest gigantycznym skarbcem świata.
Twoje pierwsze skojarzenie z Syberią?
I co tu odpowiedzieć, żeby nie popaść w sztampę... Pierwsze skojarzenie - pierwotny świat. Ziemia sprzed pojawienia się człowieka. Podróż na Syberię jest taką podróżą w przestrzeni – przecież Syberia jest znacznie większa od Europy. Jest także podróżą w czasie, bo umożliwia przeniesienie się do czasów „przedludzkich”. To jest być może ostatnie miejsce na Ziemi, gdzie można być naprawdę samotnym pośrodku niczego. Czy gdzieś jeszcze można czegoś takiego doświadczyć? Może na biegunach lub oceanie.
Czy myślisz, że Syberia stanie się, wcześniej czy później, miejscem turystycznym? Póki co, backpakerzy pokochali kolej transsyberyjską, ale Syberia to przecież obszar znacznie większy niż trasa tej kolei.
Dokładnie. Syberia jest ogromna i powiedzieć, że było się na Syberii to tak, jak gdyby powiedzieć, że było się w Europie. Myślę, że to jest bardzo odległa przyszłość. Sądzę, że Syberia pozostanie jednym z tych miejsc, które będą się opierały masowej turystyce, a to z powodu braku infrastruktury drogowej oraz bardzo trudnych warunków. Myślę, że niewiele jest osób chętnych, by pojechać tam, gdzie zimą jest minus sześćdziesiąt, a latem można utopić się bagnie, zostać żywcem zjedzonym przez komary i meszki, albo zaatakowanym przez niedźwiedzia.
Ale jest wielu chętnych na podróż Koleją Transsyberjską.
Faktycznie, Kolej Transtyberyjska stała się bardzo modna i każdy backpacker musi ją zaliczyć. Może się mylę, ale jest też chyba polski przewodnik po trasie tej Kolei. Tyle że Kolej Transsyberyjska przebiega przez południową Syberię, a to jest taka jej cywilizowana część. Kolej łączy duże miasta: Omsk, Nowosybirsk, Krasnojarsk i inne, ale w dalszym ciągu – to jest tylko niewielki wycinek Syberii. To, co jest powyżej, to dzikie pustkowia i nie sądzę, by szybko dotarła tam masowa turystyka. Być może ekskluzywne wycieczki? Zresztą już teraz działają w Moskwie agencje, które zabierają bogatych Rosjan na polowanie na Syberię. Polowania to popularny sport w tym kraju, a jeśli masz pieniądze, możesz polować w lasach Syberii.
Czy czuliście się bezpieczni na Syberii?
My – tak, ale uważam, że ogólnie Syberia bezpieczna nie jest. Sam nigdy nie spotkałem się z jakimś bandytyzmem ze strony mieszkających tam ludzi, ale wiele o tym słyszałem. Uważam, że trzeba uważać zwłaszcza w dużych miastach na południu. Północ jest bezpieczniejsza, bo tam jest mniej ośrodków. Na pewno trzeba uważać na ludzi, którzy po alkoholu dostają białej gorączki. Wiesz, co to jest?
Tak: psychoza alkoholowa, delirium tremens...
Tam to się naprawdę zdarza. Ludzie, którzy po alkoholu zupełnie stracili jasność myślenia, bez powodu mogą komuś wepchnąć nóż pod żebra i na takie sytuacje trzeba być naprawdę wyczulonym. Gdy byliśmy w jednej z wiosek, powiedziano nam, żebyśmy nocą pod żadnym pozorem nie wychodzili z domu. Oczywiście wyszliśmy i szczęśliwie nic nam się nie stało. Lokalni mieszkańcy byli nas raczej ciekawi, bo byliśmy pierwszymi obcokrajowcami, których w życiu widzieli, wobec czego byliśmy wielką atrakcją turystyczną. Mogło być jednak różnie.
Drugi niebezpieczeństwo stwarza przyroda – to ogromne połacie lasów, w których bez przygotowania można naprawdę bardzo łatwo zginąć. Zgubić się w tajdze jest bardzo łatwo.
W trakcie Long Walk nie korzystaliście z pomocy przewodnika, tym razem się zdecydowaliście. Dlaczego?
Także tym razem odważylibyśmy się pójść bez przewodnika, ale mogło być znacznie trudniej i mniej ciekawie, niż za pierwszym razem. Na przykład, trzeba uważać na niedźwiedzie. To nie są mity, one naprawdę stwarzają ogromne niebezpieczeństwo. Nasz przewodnik na pytanie, czy zabił kiedyś niedźwiedzia powiedział, że tak – osiem, w tym jednego, który zabił jego syna. Miejscowi pukali się w czoło, gdy słyszeli, że chcemy iść w tajgę bez broni. Na szczęście miał ją nasz przewodnik, ale gdybyśmy szli sami, nie wzięlibyśmy jej.
Żadnego niedźwiedzia w każdym razie nie widzieliśmy, może dlatego, że robiliśmy dużo hałasu? To była bezpieczna pora roku – przed jesienią misie są najedzone i powoli przygotowują się do snu zimowego, więc nie są agresywne.
Po tym, jak wynieśliśmy się z jednego z miejsc obozowych, wróciliśmy tam po kilku dniach i dokładnie na tej polanie, na której były nasze namioty, znaleźliśmy ślady łap niedźwiedzia. Pewnie wyczuł, że był ktoś obcy i przyszedł sprawdzić, kto się zapuszcza do jego królestwa.
Będziemy mogli o tym wszystkim przeczytać, obejrzeć film?
Mam nadzieję, że już wkrótce. Przygotowujemy reportaż telewizyjny, prowadzimy prezentacje w różnych miastach w Polsce. Będziemy na największych festiwalach podróżniczych, ale też w innych miejscach. Jesienią ukaże się też moja książka.
Zapraszam na moją stronę internetową www.tomaszgrzywaczewski.com oraz stronę Martwej Drogi www.deadroad2013.com oraz na nasz profil na facebook'u, na który na bieżąco wrzucamy informacje o tym, co się dzieje.
Tomasz Grzywaczewski – prawnik, podróżnik, dziennikarz. Autor książki „Przez Dziki Wschód” (Wyd. Literackie, 2012), opisującej jego fascynującą wyprawę z 2010 r. Long Walk PLUS Expedition, śladami polskiego uciekiniera z syberyjskiego łagru – Witolda Glińskiego – przez Syberię Mongolię, Chiny, Tybet, Nepal, aż do Indii. W 2013 r. poprowadził kolejną ekspedycję - tym razem wzdłuż Transpolarnej Magistrali Kolejowej (Dead Road 1953-2013).