Człowiek każdego dnia pokazuje, że uzurpuje sobie władzę nad środowiskiem naturalnym, którym chce zawładnąć i wykorzystać je do swoich celów, podporządkować sobie i eksploatować bez końca. Wycinka lasów równikowych to najbardziej medialny przykład, ale jest ich znacznie więcej i areną niektórych z nich są kraje leżące w odległości trzech czy czterech tysięcy kilometrów od Polski. Takim przykładem jest Uzbekistan. Spotkałam się z Bartkiem Sabelą, autorem książki „Może (morze) wróci”, by porozmawiać o wydarzeniu, które dla niego stanowi jedną z największych zbrodni człowieka na środowisku – zniszczeniu Morza Aralskiego po to, by z pustynnego Uzbekistanu stworzyć światowego producenta bawełny. Brzmi niesamowicie? W drugiej części wywiadu Bartek opowiada o swojej ostatniej podróży do Sahary Zachodniej.
Piszesz pierwszą książkę, która do księgarń trafia pod patronatem m. in. Polskiego Radia, później jest świetnie przyjęta, dziennikarze z zaskoczeniem wypytują Cię, jak trafiłeś na tak ciekawy temat, jakim jest Morze Aralskie – spodziewałeś się, że zadebiutujesz w tak pięknym stylu?
Jadąc do Uzbekistanu, w ogóle nie zakładałem, że napiszę książkę. Tak naprawdę chciałem zrobić zdjęcia i pokazać je znajomym. Wprawdzie na miejscu robiłem notatki, ale raczej dla siebie, żeby uporządkować swoją wiedzę o tym miejscu. Sam temat książki pojawił się dopiero rok po powrocie do kraju. Ktoś mnie namówił do wysłania zdjęć na Festiwal Podróżników „Trzy Żywioły” w Krakowie. Wysłałem zgłoszenie na konkurs dotyczący reportażu z wybranej części świata. Zgłosiłem się – i wygrałem go.
Po pokazie podszedł do mnie Grzegorz Schwarz z wydawnictwa „Bezdroża” i zaproponował napisanie książki. Podjąłem to wyzwanie, ale jak mówię, to było zupełnie nieplanowane.
Ile razy byłeś w Uzbekistanie?
Dwukrotnie, po raz ostatni jesienią 2013 r. Pojechaliśmy ze znajomymi robić film dokumentalny. Już po pierwszej podróży myślałem, że chciałbym go nakręcić, ale nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. Kiedy już wydarzyła się ta cała historia z książką, wróciłem do tematu robienia filmu i właśnie dlatego po raz drugi pojechałem do Uzbekistanu.
Większości ludziom Uzbekistan kojarzy się co najwyżej z serialem o Annie German, bo tam ta historia się zaczęła. Jaki Uzbekistan Ty widziałeś?
Ten kraj ma dwie twarze. Z jednej strony są te wszystkie obrazki, które przychodzą nam do głowy, gdy myślimy o Uzbekistanie, a więc medresy, meczety, mozaiki... To jest piękne, powalające. Ale Jest też druga twarz, związana z funkcjonowaniem kraju i narodu. Uzbekistan stara się być krajem nowoczesnym, rozwijającym się, demokratycznym.. Bardzo się tam dba o to, by kraj sprawiał wrażenie lokalnego mocarstwa, ale to wszystko jest fasadą, choć bardzo fajnie i sugestywnie zaprojektowaną przez władzę. To tak naprawdę w pełni uświadomił mi dopiero ten ostatni wyjazd. Robiąc film dokumentalny działaliśmy nielegalnie. Niezależna działalność dziennikarska, filmowa jest tam zakazana. Dzięki temu przekonaliśmy się jak paskudny to jest kraj, jeśli chodzi o władzę; zobaczyliśmy, jak bezwzględny jest to reżim.
To kraj totalitarny, choć chce sprawiać inne wrażenie.
Zgadza się. To jedna z najcięższych dyktatur świata, lecz z tak fajnie zaprojektowaną fasadą, że ludzie, którzy tam przyjeżdżają na wycieczki, często tego nie dostrzegają, a w każdym razie nie dostrzegają w pełni. Oczywiście, większość osób wie, że rządzi tam od 23 lat ten sam prezydent, co już daje - do myślenia, Ale w rejonie Azji Środkowej to nic nadzwyczajnego. Niestety ludzie odwiedzający ten kraj, zwłaszcza ci w zorganizowanych wycieczkach, nie mają świadomości w czym uczestniczą. Nie wiedzą jak Uzbecy naprawdę żyją. Nie wiedzą też jak bezwzględnym człowiekiem jest prezydent Islam Karimov.
Gdy po raz pierwszy usłyszałam o Twojej książce w radiowej Trójce, pomyślałam, że to niemożliwe, by istniał TAKI temat, którego praktycznie nikt dotychczas nie poruszył!
Dla mnie to także fenomen – wydawałoby się, że to taki temat-samograj, który zainteresuje czytelników, a okazało się, że właściwie nie powstały książki na ten temat. Byłem zaskoczony, że nie opisał tego żaden Hugo-Bader czy Jagielski. Oczywiście jest rozdział poświęcony tematowi Morza Aralskiego w Imperium Ryszarda Kapuścińskiego ale Kapuściński był tam 25 lat temu.
Dla mnie temat Morza Aralskiego jest przede wszystkim smutny. W jakiś sposób, którego nie do końca potrafię wytłumaczyć, Odczułem niesamowite powiązanie z tym regionem.
Dlaczego? Bo uczestniczysz w czymś niesamowitym – i jednocześnie ohydnym?
To na pewno też jest to. Jest coś fascynującego, wręcz perwersyjnego w takich miejscach. Dla mnie najbardziej fascynująca była totalna wszechwładza kogoś, kto jedną decyzją zmienił krajobraz i życie ludzi w tak ogromnej części świata. To była decyzja absurdalna i bezsensowna z każdego punktu widzenia, a przecież nikt nie mógł jej zakwestionować.
To były czasy, w których nie wolno było kwestionować decyzji.
Tragiczna historia Morza Aralskiego rozpoczęła się po tym, jak w 1959 r. Nikita Chruszczow wrócił z USA, gdzie zobaczy ogromne pola kukurydzy i bawełny. Zapragnął mieć takie same u siebie. Tylko gdzie te pola powinny się znaleźć? W Rosji? Wtedy Chruszczow wpadł na pomysł kolonizacji tak zwanych Ziem Dziewiczych. Już sama nazwa „Ziemie Dziewicze” dobrze oddaje stosunek Chruszczowa i Związku Radzieckiego do tego kawałka świata, jakim jest Azja Centralna. Ten ogromny kawał kontynentu nazwali Ziemiami Dziewiczymi, jak gdyby nic wcześniej tam nie istniało, jak gdyby od wieków nie rozwijała się kultura, jakby to był jakiś kawał nieurodzaju – i postanowili go od początku skolonizować. Jakiś absurd! Uzbekistan i Kazachstan miały stać się takim rolniczym podbrzuszem Związku Radzieckiego, dostarczającym kukurydzę, ryż i bawełnę – z akcentem przede wszystkim na te dwa ostatnie.
Jak Chruszczow postanowił, tak błyskawicznie zostało zrobione. W przeciągu paru lat na pustyni, jaką jest Uzbekistan, zorganizowano największe na świecie pola uprawne bawełny. Bawełna, aby rosnąć, wymaga ogromnej ilości wody, a tej przecież brakuje na pustyni.
Chruszczow wrócił ze Stanów w 1959 r., sama budowa kanałów irygacyjnych rozpoczęła się w latach 60., a co było później?
Plan stworzenia tych wielkich upraw został wprowadzony w życie na początku lat 60. Osiągnięcie założonego celu wymagało wybudowania tysięcy kilometrów kanałów irygacyjnych. Tym samym zniszczone zostały delty rzek Amu-darii i Syrdarii, a Aral został pozbawiony dopływu świeżej wody. Planiści radzieccy doskonale wiedzieli, że budowa kanałów i plantacji na tak wielką skalę skończy się katastrofą. Działali z pełną świadomością skutków. Tym, co ich naprawdę zaskoczyło, było dopiero to, jak szybko Aral zaczął wysychać. Poświęcenie Morza Aralskiego było świadomą decyzja w imię postępu i bogactwa rozumianego w radziecki sposób.
Trzeba pamiętać, że uprawie bawełny zostało podporządkowane absolutnie wszystko w Uzbekistanie. Nie tylko przyroda, ale również ludzie. Nie liczono się z żadnymi kosztami, czy to ekologicznymi, finansowymi czy czysto ludzkimi - jakimikolwiek. Już na początku lat 70. Uzbekistan stał się "bawełnianą potęgą", którą zresztą jest do dzisiaj.
Jak 30 lat temu wyglądało życie nad Morzem Aralskim?
30 lat temu to już było źle. W1984 r. zawieszono połowy ryb – może nie tyle zawieszono, co rybacy przestali wypływać w morze. Nie dlatego, że nie było co łowić, po prostu morze było tak oddalone od portu, że budowanie tymczasowych kanałów i tuneli stało się nieopłacalne. Natomiast 60 lat lat temu było zupełnie inaczej, zaczynając od tego, że cały obszar dolnego biegu Amu-darii zupełnie nie przypominał tego, czym jest dzisiaj. To bardzo rozległa piękna rzeka, jedna z największych w Azji. Delta Amu-darii była oazą zieleni w Azji Środkowej, było tam bardzo dużo lasów, w których mieszkało wiele gatunków zwierząt, na przykład tygrysy kaspijskie i gepardy. Do tego samo morze Aralskie było pięknym, bardzo bogatym w życie akwenem. Dzięki temu, że było dość płytkie, a co za tym idzie, dobrze nasłonecznione, żyło tam bardzo dużo ryb. Rybacy z Mujnak i ościennych miejscowości mieli zajęcie. W regionie samego Mujnak mieszkało 60 tysięcy ludzi, działały fabryki, a samo wybrzeże funkcjonowało jako kurort wakacyjny.
A dzisiaj?
Dzisiaj nic z tego nie zostało. Krajobraz przypomina scenę z jakiegoś fantastycznego filmu pokazującego życie po katastrofie ekologicznej lub po jakiejś wielkiej wojnie. Jeśli ktoś nie wie, że tereny, przez które się jedzie, kiedyś były porośnięte lasami, to się nie domyśli, bo tego nie widać. Została jałowa, zniszczona pustynia. Gdzieniegdzie z piasku wystają pnie drzew i to jest jedyna oznaka tego, że ten obszar kiedyś wyglądał inaczej. Cała delta Amu-darii jest bardzo silnie zniszczona, a sama rzeka praktycznie już nie istnieje na tym odcinku
Ogromna część terytorium Karakalpakstanu jest skażona chemikaliami używanymi przy produkcji bawełny. Gleby są silnie zasolone i w zasadzie nie nadają się do użytku. W Mojnak byłem dwukrotnie i miałem okazję zobaczyć, jak przez dwa lata zmieniło się to miasto – a zmieniło się, niestety, na gorsze. Taki przykład: jakieś 3 kilometry od miasta znajduje się taki mały staw, nad którym można posiedzieć czy łowić ryby. Woda do niego jest doprowadzana kanałem z Amudarii Teraz tego stawu praktycznie nie ma, zamienił się w małe bagno. Ponadto całą okolica jest jeszcze bardziej rozkopana powiększającym się systemem kanałów, które służą do doprowadzania wody. Do tego dochodzi ogromna ilość śmieci leżących dosłownie wszędzie.
Gorzej niż w Neapolu.
Tu w ogóle o innej skali rozmawiamy! W niektórych miejscach to wygląda tak, jak gdyby wioski były zbudowane na wysypisku śmieci. Cała pustynia dokoła Mujnak, która kiedyś była morzem, jest koszmarnie zaśmiecona.
Czym zajmują się ludzie, którzy przez lata zajmowali się rybołówstwem?
Ciekawe jest to że wciąż jest niewielka grupa ludzi, którzy starają się łowić w tych zbiornikach i kanałach. Ilość wody w nich zmienia się, czasem Amu-daria przynosi więcej wody, czasami mniej, w zależności od pory roku. Teraz jest jej niewiele, momentami zbiorniki wyglądają jak kałuże. A mimo wszystko widać ludzi, którzy czyszczą swoje łodzie, rozciągają sieci. To niezwykle wzruszające, że starają się zachować resztki swojego dawnego życia. To jednak niewielka grupa, większość ludzi nie zajmuje się niczym konkretnym.
W książce piszesz o tym, że jest dla Morza Aralskiego nadzieja, podejmowane są działania, które mają na celu częściowe przywrócenie poziomu wody. Tyle że większość tych działań podejmowana jest jednak po stronie kazachskiej...
Po stronie kazachskiej są podejmowane wyraźnie działania, przede wszystkim naprawiane są same kanały irygacyjne: większość została dobrze uszczelniona, a te nieużywane zostały zamknięte. To wszystko sprowadza się do tego, że cały ten pierwotny projekt irygacyjny zostały po prostu fatalnie przeprowadzony, spartolony na radziecki sposób. Gdyby został przeprowadzony zgodnie z zasadami irygacji (znanymi przecież od wieków!) i prawami inżynierii, nie doszłoby do takiej katastrofy. Wykonano obliczenia, z których wynika, że gdyby wszystko zostało wykonane należycie, tzn. gdyby kanały były prawidłowo wybudowane, to, przy takiej skali upraw bawełny, poziom morza owszem, obniżyłby się, jego powierzchnia by zmalała, ale nie aż tak dramatycznie. Prawdopodobnie poziom spadłby zaledwie do 70% pierwotnej wysokości.
To robi wrażenie. Tylko że takie obliczenia wędrują w kąt, gdy liczą się pieniądze...
Tylko że tu nie zadecydowały pieniądze, a raczej taka radziecka mentalność: mamy plan, mamy polecenie od pierwszego sekretarza i nie musimy liczyć się z kosztami, trzeba po prostu ten plan jak najszybciej wykonać. Co będzie później – nieważne, będziemy się tym martwić kiedy indziej. Poza tym przyroda jest nasza i ma nam służyć, możemy ją kształtować w dowolny dla siebie sposób.
Wróćmy do sytuacji obecnej. W Kazachstanie podejmuje się wysiłki dla ratowania tego morza. Budowane są tamy oraz związana z tym infrastruktura. Mały Aral (część północna Morza Aralskiego) po stronie kazachskiej się rozrasta, już za kilkanaście lat Aralsk), czyli największy port po stronie kazachskiej, ma szansę znów stać się portem.
Po stronie uzbeckiej takich wysiłków w ogóle się nie podejmuje. Nie ma ani dyskusji o ratowaniu tego terenu, ani chęci politycznej, a to przecież o wolę polityczną wszystko się rozbija. Aral po stronie uzbeckiej jest więc skazany na wyschnięcie, ewentualnie pozostanie po nim kilka małych zbiorników.
Przyzwyczaili się do tego, co jest, zaakceptowali sytuację.
Zgadza się. A władze chcą zmusić tych ludzi, żeby zapomnieli o swojej historii, o swoim Morzu. Władza nawet nie pozwalają ludziom zachować pamięci o tym miejscu, to jest najtragiczniejsze Taki przykład: statki, które widzi się na zdjęciach, miały być usunięte. Uratował je Sekretarz Generalny ONZ, który był tam parę lat temu i poprosił, by je zatrzymać na pamiątkę. Lokalne władze planowały się ich pozbyć.
Gdy czytałam książkę, bardzo rozbawiła mnie Twoja opowieść o bardzo małych nominałach banknotów, dostępnych w Uzbekistanie, a co z tego wynika, konieczności noszenia ze sobą naprawdę grubego pliku banknotów przy okazji każdych większych zakupów. Co jeszcze zaskoczyło Cię na miejscu, jakie kurioza zachowałeś w pamięci?
Tak, zaskoczyło mnie, że pojawił się banknoty o większych nominałach (śmiech). Wprowadzono banknot o nominale 5 000 sumów. Jeszcze do poprzedniego roku największym nominałem w Uzbekistanie było 1 000 sumów, co brzmi być może dumnie, ale stanowi równowartość 40 centów, teraz może jeszcze mniej, bo zmienił się kurs. To był największy obecny na rynku nominał – i jak tu kupić na przykład samochód czy telewizor, nie mówiąc już o codziennych zakupach, które wymagają noszenia ogromnej liczby banknotów. To jedna z tych rzeczy, do których Uzbecy są przyzwyczajeni i długo nie widzieli potrzeby, by to zmieniać. To jest zresztą szersze zjawisko – charakterystyczne nie tylko dla Uzbeków, ale wszystkich obywateli republik postradzieckich. Homo sovieticus przejawia z reguły niewielkie dążenie do zmiany. Oni akceptują wszystko, co się dzieje dookoła na zasadzie: przewróciło się, niech leży, nie będę tego podnosił. Widzą, że nie wszystko jest idealne, ale nie chcą tego zmieniać. Inna sprawa, że w tym kraju naprawdę trudno się zbuntować, bo każdy bunt jest krwawo tłumiony. No i trochę nie ma już kto się buntować, bo połowa mieszkańców....
.....wyjechała....?
No tak, część wyjechała, ale głównie do Rosji, więc wcześniej czy później wracają. Chciałem powiedzieć, że połowa obywateli albo pracuje w różnego rodzaju służbach mundurowych albo też jest donosicielami, więc naprawdę nie ma komu się buntować. A wracając do tego banknotu o nominale 5 000 sumów - został on wprowadzony, lecz tak naprawdę nie ma go w obiegu! Przez ponad trzy tygodnie mojego pobytu widziałem go raz u pewnego Uzbeka, który go trzymał i nie wydawał, coś na zasadzie ciekawostki.
Jest jeszcze cała masa innych absurdów dnia codziennego, ale w moim odczuciu najbardziej tragiczne jest wszystko to, co związane jest z uprawą bawełny. Gdzieś tam można się śmiać z waluty, z aut, ale to, co wynika z obowiązku zbioru bawełny, to jest dramat.
Bo nie można śmiać się z tego, że co roku ludzie muszą na kilka tygodni rzucić swoją pracę, praktykę lekarską czy prawniczą, szkołę, zostawić dom i jechać na pola, mieszkać w namiotach i dzień w dzień zbierać bawełnę.
A teraz wyobraźmy sobie, jaki to ma wpływ na funkcjonowanie społeczeństwa. Weźmy szkolnictwo: z 10 miesięcy roku szkolnego aż dwa są wyjęte na zbieranie bawełny. Na zbiory jadą zarówno studenci, jak i nauczyciele. Przecież to się bardzo negatywnie odbija na poziomie edukacji w Uzbekistanu. Pomijając jednak ten wątek, to co najbardziej nas zaszokowało to fakt, że wszyscy wiedzą, co się dzieje na tych polach: że ludzie są mordowani, kobiety gwałcone. To są fakty powszechnie znane.
Tyle że to szybko się nie zmieni – trudno mi sobie wyobrazić, by wyjazdy na zbiory bawełny przestały być obowiązkowe.
To się nie zmieni tak długo, jak nie zmieni się system władzy w tym kraju. To wymaga jakiejś rewolucji w Uzbekistanie, ale o tym już rozmawialiśmy – nie ma kto jej zrobić.
Gdy napisałam do Ciebie z prośbą o rozmowę, odpisałeś, że chętnie, ale chwilowo jesteś w Algierii. Czy przygotowujesz teraz książkę poświęconą temu krajowi?
Tak i nie. Piszę książkę, ale ona nie będzie się tyczyła samej Algierii. Pomyślałem sobie, że fajnie byłoby wyszukiwać tematy, które są niby bliskie, ale nie znane– tak jak Morze Aralskie, bo to nie jest przecież koniec świata, ledwie 3 500 km stąd. Chciałbym poruszać tematy nieodległe geograficznie, ale które są trudne, skomplikowane, nieznane. Udało mi się znaleźć taki temat w Północnej Afryce – to temat Sahary Zachodniej: nieistniejącego państwa, ostatniej kolonii.
Powoli, wyjaśnijmy kilka rzeczy. Byłeś w Algierii, akcja toczy się w tym państwie?
Już wszystko tłumaczę. Trzeba powiedzieć kilak słów o samej Saharze Zachodniej. Kiedy odbywał się proces dekolonizacji całej Afryki (od lat. 60. XX wieku w górę), decyzją ONZ została sporządzona lista tzw. terytoriów zależnych, które wkrótce miały zostać zdekolonizowane. Sahara Zachodnia, podobnie jak inne dzisiejsze kraje afrykańskie, do tych terytoriów należała. Wcześniej była kolonią hiszpańską. Hiszpania została zobowiązana do opuszczenia tego terenu i darowania mu niepodległości. Sytuacja się jednak skomplikowała, bo gdy w 1975 r. Hiszpania zdecydowała się opuścić te tereny, zostały one błyskawicznie zajęte przez Maroko i Mauretanię. Mauretania szybko się wycofała, ale Maroko nie. Stało się to powodem trwającej 16 lat wojny między Marokiem a ludnością etniczną, Saharyjczykami, czyli prawowitymi właścicielami tych terenów.
Maroko dokonało brutalnej, zbrojnej inwazji i wbrew międzynarodowemu prawu okupuje tereny Sahary Zachodniej. Połowa ludności Sahary została zmuszona do ucieczki ze swego kraju. Azylu udzieliła im Algieria.
Wojna trwała 16 lat, zakończyła się w 1991 r. podpisaniem rozejmu, który miał przynieść pokój i rozwiązanie tego strasznego konfliktu. Miało odbyć się referendum, w którym ludność miała zadecydować, w którym kierunku ma pójść ich kraj. Do jego przeprowadzenia zostało zobowiązane Maroko, które do dnia dzisiejszego się z tego zobowiązania nie wywiązało. Mamy więc do czynienia ze stanem ni to pokoju, ni wojny, który został w jakiś sposób usankcjonowany. Efekt jest taki, że połowa narodu Saharyjskiego żyje od 40 lat w obozach dla uchodźców, które znajdują się na terenie Algierii, zaś druga połowa żyje pod okupacją marokańską; we własnym kraju, ale pod rządami innego państwa. Żyjąc pod okupacją, są, są marginalizowani, tłamszeni, dyskryminowani, zamykani w więzieniach, torturowani. To wszystko odbywa się niejako pod okiem misji ONZ, która tam się znajduje. MINURSO – misja ONZetu nie ma mandatu do monitorowania praw człowieka! Tym samym wszelka przemoc ze strony Maroka jest zupełnie bezkarna.
Maroko zbudowało największa na świecie fortyfikację wojskową. Europejczycy wspominają sobie Mur Berliński, który podzielił Europę, a który miał 160 km długości. Mur, który dzieli Saharę Zachodnią, ma 2700 km. Fizycznie nie przypomina on Muru Berlińskiego, nie są to betonowe płyty, a raczej wały ziemne do mniej więcej 5 m wysokości, które obsadzone są ogromną ilością wojska, radarami, działami. Przede wszystkim jest on jednak chroniony największym polem minowym na świecie. Może trudno w to uwierzyć, ale Sahara Zachodnia jest najbardziej zaminowanym obszarem świata.
Czy odwiedziłeś te obozy?
Tak, mieszkałem przez kilka tygodni w obozach dla uchodźców. Trochę czasu spędziłem ponadto na tzw. terytoriach wolnych. To taki skrawek terenu Sahary Zachodniej, który nie jest okupowany przez Maroko.
O co właściwie toczy się ta walka? Mam wrażenie, że ma charakter ambicjonalny, bo przecież obszar Sahary Zachodniej nie skrywa jakichś wielkich bogactw?
Nie masz racji. Walka toczy się o bardzo wymierne korzyści. Oczywiście, ludność rdzenna, Saharyjczycy, walczy o swój kraj. Z kolei działania Maroka są motywowane w dwojaki sposób. Po pierwsze, są to rzeczywiście względy ambicjonalne, to realizacja polityki tzw. Wielkiego Maroko. Marokańczycy uważają, że legendarne marokańskie tereny obejmują, oprócz Maroka w obecnym kształcie, także tereny Sahary Zachodniej, Mauretanii i sporej części Algierii. Oczywiście, z Algierią i Mauretanią walczyć nie będą, bo nie mają szans, natomiast Sahara Zachodnia okazała się dość łatwym celem. Ambicje to zatem jeden czynnik, ale walka toczy się o ogromne bogactwa, które znajdują się pod ziemią. Maroko jest krajem, który swoje zyski czerpie przede wszystkim z turystyki, nie jest bogaty w złoża naturalne. Sąsiadująca Sahara Zachodnia – dokładnie odwrotnie. Są tam jedne z największych na świecie złoża fosforytów, spore zasoby ropy naftowej, gazu ziemnego, uranu oraz bogate w ryby wody terytorialne.
Sahara Zachodnia mogłaby być Szwajcarią Afryki, gdyż dysponując dużym bogactwem, ma niewielu mieszkańców. Idźmy dalej: naród Saharyjski, także ten żyjący w namiotach, jest najlepiej wykształconym narodem afrykańskim: ma najniższy poziom analfabetyzmu i najwyższy odsetek ludzi z wyższym wykształceniem. To niezwykłe, ale to wręcz się czuje, przebywając w tych namiotach w obozach, w których w zasadzie każdy młody człowiek studiuje czy to w Algierii, czy w Hiszpanii. Po studiach wracają do obozu.
Wracają, choć mogliby zostać za granicą...?
To kolejne interesujące zagadnienie. 200 tysięcy ludzi – tyle mieszka w obozach- to nie jest aż tak dużo, to liczba, która swobodnie mogłaby rozpierzchnąć się gdzieś po Algierii czy Europie, a oni, świadomie i uparcie, wybierają obozy. To w dużej mierze wynika z bardzo silnej świadomości narodowej i wciąż żywego mitu założycielskiego – skutkuje to bardzo silną wolą walki o swój kraj. Dla nich jest oczywiste, że nawet, jeśli przez kilka lat mieszkali i studiowali w Hiszpanii czy gdziekolwiek indziej, to i tak muszą wrócić i walczyć o swój kraj. Z tego powodu decydują się pozostać w obozach.
Czy uważasz, że doprowadzi to do otwartego konfliktu, czy też będzie trwał status quo – Saharyjczycy będą siedzieć w obozach i obserwować sytuację, może z czasem ją nawet zaakceptują?
Ci ludzie siedzą w obozach od 1975 r., czyli od 40 lat. Od 23 lat są oszukiwani przez ONZ, które obiecało referendum, ale nie potrafi zmusić Maroka, by je wreszcie przeprowadziło. Co w tej sytuacji zrobić? Ich cierpliwość się kończy i trudno im się dziwić. Zwłaszcza młode pokolenie ma dość tej sytuacji. To jest pokolenie, które urodziło się i wychowało w obozach, a mimo to jego tożsamość narodowa jest bardzo silna. Chcą walczyć o swoje – i uważam, że to tak naprawdę jest jedyne wyjście dla nich.
Kogokolwiek nie pytałem, i to niezależnie od wieku, płci, wykształcenia, odpowiadał jednym słowem: wojna. Oni tej wojny naprawdę chcą, czekają na nią jak na zmiłowanie i w jakimś sensie są do niej zmuszani przez obojętność ONZ. To jest najsmutniejsze w całej sytuacji że organizacja powołana by strzec na straży pokoju i praw człowieka nie wywiązuje się ze swoich zadań. Ba, powiem więcej ona nie chcę się z nich wywiązać, zresztą nie po raz pierwszy.