Kiedyś Paweł Kukiz rozdawał szklanki pepsi. Teraz rozdaje dobre rady. Jako kolejny dołączył do chóru reformatorów widzących JOW receptę dla kulejącej demokracji. Wtóruje mu Bronisław Komorowski. Czas zacząć się bać.
Polityka, nauka, narkotyki, prawa obywatelskie – okiem dr prawa i aktywisty
Jednomandatowe okręgi wyborcze (JOW) są pomysłem wielokrotnie już testowanym - za granicą. Wyniki tych testów rozczarowują - JOW szkodzą demokracji, zamiast ją naprawiać. Tyle wiemy. Ale politycy i celebryci z misją wiedzą swoje - JOW mają odpartyjnić zatrute (przez partie) życie polityczne.
W dużych okręgach wyborczych jest to mrzonką - pokazały to eksperymenty z wyborami do Senatu. Żaden "niezależny" kandydat nie ma po prostu siły, aby samodzielnie przeprowadzić kampanię, trudno zresztą oczekiwać, że ad hoc zorganizuje wokół siebie struktury, które będą ją prowadzić na poziomie każdej gminy i powiatu. Jeżeli Sejm będzie wybierany w ten sposób, czeka nas dalsze eliminowanie czynnika obywatelskiego z wyborów. A może i koniec naszej fasadowej demokracji w ogóle. Paweł Kukiz widzi to inaczej. Pozostaje mi wypić za jego upór w forsowaniu kiepskich recept - oczywiście pepsi.
JOW obowiązują na razie w wyborach do rad gminnych w mniejszych gminach i miastach, ale to nadal eksperyment - jego skutki poznamy dopiero w czasie najbliższych wyborów samorządowych w 2014 roku. Bronisław Komorowski chce jednak wprowadzić większościową ordynację również do rad powiatów i rad miejskich dużych miast. To ryzyko, choć kampania wyborcza w takich okręgach niekoniecznie wymagać będzie posiadania za sobą rozbudowanych struktur.
Bardziej martwią mnie jednak powody postulowanych zmian - rzekomo wspieranie demokracji. Tymczasem, zagrożeniem dla demokracji na szczeblu lokalnym nie jest system przyznawania mandatów, ale obecność w wyborach partii politycznych. Wyborcy bowiem bardzo często nie głosują na konkretne osoby, ale na polityczne marki. To dlatego właśnie sitwy samorządowe tworzą własne struktury partyjne, prywatyzując lokalnie PO czy PiS, aby bez większej kampanii i problemów wygrywać kolejne wybory. To przejmowanie partii od dołu odpowiada partyjnym liderom II i III szeregu, którzy przy okazji, często za plecami swoich szefów, "kręcą własne lody". Jeżeli więc chcemy mieć lepszą demokrację, udział partyjnych nominatów w wyborach samorządowych powinien być możliwy dopiero na szczeblu sejmików wojewódzkich. Niżej, tj. w wyborach do rad powiatu i gmin, logo partyjne w ogóle nie powinno się pojawiać.
Maksymalnie proste powinno być także zgłaszanie kandydatów w wyborach. O ile w JOW do rad gmin jest to teraz łatwiejsze, o tyle start w wyborach na stanowisko burmistrza niemożliwy jest bez posiadania zaplecza w postaci kilkunastu kandydatów na radnych. Uzależnienie możliwości startu w wyborach na wójta/burmistrza od wystawienia kandydatów do rad gmin/miejskich miało w zamyśle umożliwić grupom radnych wysuwanie wspólnego kandydata na urząd wykonawczy w gminie. W praktyce, dzięki wielo- kadencyjności burmistrzów, często urastających do miana udzielnych książąt, to oni wystawiają w wyborach własnych radnych-słupów, którzy dostają mandat dzięki znajdowaniu się na liście burmistrza, później pełniąc w radzie rolę statystów. W ten sposób w Polsce w większości gmin zlikwidowano demokrację i zastąpiono ją dyktaturą (stało się tak niemal w całym powiecie wadowickim).
Naprawa lokalnej demokracji powinna więc polegać przede wszystkim na rozdzieleniu tych wyborów - kandydat na burmistrza powinien zgłaszać się sam, bez konieczności posiadania "swoich" radnych. Natychmiast powinna zacząć też obowiązywać dwu-kadencyjność funkcji burmistrza i przewodniczących rady oraz jej komisji. Dziś te ostatnie funkcje rozdzielane są pośród radnych najwierniejszych i najbardziej wpływowych, gdyż wiążą się z wyższymi dietami. To kolejne z narzędzi wpływu wykorzystywanych przez burmistrzów.
Gdy weźmiemy do tego praktyczną niemożliwość organizacji skutecznego referendum lokalnego za odwołaniem władz gminy, rysuje się nam prawdziwy obraz polskiej demokracji - kulawej, fasadowej, skrojonej pod potrzeby rozgrywania lokalnych układów przez partie polityczne rządzące na szczeblu krajowym.
Po Pawle Kukizie nie spodziewałem się niczego. Ale słabość kolejnych propozycji wysuwanych przez Prezydencki Pałac pozwala zastanawiać się nad jakością zatrudnianych tam ekspertów. Może czas wreszcie zacząć rozmawiać z (tymi nielicznymi niezwiązanymi z sitwami) praktykami samorządów, panie Komorowski? Może być i przy łyku pepsi.
Ps. Czytelników zachęcam do poczytania o referendum lokalnym, jakie odbyło się tej wiosny w Kalwarii Zebrzydowskiej, to prawdziwe laboratorium patologii demokracji lokalnej: Bitwa o Kalwarię oraz Kocicho grasował w Kalwarii.