Tanguy de Lamotte dotarł do mety regat Vendee Globe. Na oceanie spędził prawie 99 dni. Na trasie znajduje się jeszcze jeden żeglarz – Włoch Alessandro di Benedetto. Trudno mi sobie wyobrazić przebywanie w samotności przez tak długi okres. Tyle się może zdarzyć…
Człowiek wystawiany jest na ogromną próbę charakteru, ale taka jest domena tego sportu. Sportu, który polega na umiejętnym balansie na pograniczu dwóch żywiołów powietrza (wiatru) i wody. Jak bardzo selektywne bywają regaty żeglarskie, niech zaświadczy choćby fakt liczby jednostek, które dotarły do mety właśnie w tym wyścigu okołoziemskim. De Lamotte zajął dziesiąte miejsce, a Di Benedetto ma szansę być jedenasty. Wystartowało dwadzieścia jednostek.
Dziewięciu zawodników z różnych przyczyn nie ukończyło (sic!). W tym miejscu dochodzę do tematu, o którym chciałbym dziś napisać. Bo w tej dziewiątce jest ośmiu żeglarzy, którzy do mety nie dotarli w ogóle. Jeden za to dopłynął, mimo dyskwalifikacji. Co ciekawe na kei w Les Sables d’Olonne witano go jak bohatera, noszono na rękach. Bernard Stamm, bo o nim mowa, to jeden z najlepszych żeglarzy-samotników świata. Ikona. Postać wybitna bez wątpienia. W tej edycji żeglował niezwykle skutecznie. Świetnie wystartował, a potem cały czas trzymał się w czubie stawki nie wypadając ani razu z piątki. Niemal od samego początku, jeszcze na wysokości Portugalii, borykał się z problemami technicznymi. Nawalił hydrogenerator, co przekładało się na kłopoty z ładowaniem akumulatorów. Bez nich nie sposób żeglować, bo wszystkie urządzenia (przede wszystkim autopilot i nawigacja) na pokładzie wymagają zasilania elektrycznego. Dlatego został zmuszony do korzystania z innego generatora (alternatywnego) zasilanego paliwem. Oczywiście w taki rejs zabiera się ograniczoną ilość ropy. Jacht Stamma wyposażony został w 320-litrowy zbiornik, a on świadomie zdecydował się na zatankowania tylko do połowy (walka o jak najmniejszy ciężar!). Trzykrotnie zatrzymywał się. Na Nowej Zelandii dwa razy, przy czym raz zacumował wzdłuż burty rosyjskiego statku badawczego. Ten fakt, czyli skorzystanie z zabronionej pomocy z zewnątrz, przesądził o dyskwalifikacji Szwajcara. Nie pomogła petycja wystosowana przez flotę, wstawienie się przez rywali-przyjaciół. Przepisy jasno określają sprawę supportu, przez co są nieugięte i kropka. Mimo wszystko Bernard kontynuował żeglugę. Potem już w pobliżu Przylądka Horn Stamm raz jeszcze musiał zwrócić się o pomoc. Tym razem wsparł go jego osobisty przyjaciel Unai Basurko – Bask znany z udziału w regatach Velux 5 Oceans, a także w poprzedniej edycji Vendee Globe. Zaopatrzył Stamma w paliwo. Szwajcar dopłynął do mety, lecz nie został sklasyfikowany. To zrozumiałe. Z kolei jego postawa może niektórych zdziwić. Po co narażać się na „niepotrzebne” ryzyko, skoro nie miał już o co walczyć? Otóż, według mnie – miał. Walczył o swoje marzenia. Chciał zrealizować wyznaczony wcześniej cel – opłynąć świat po raz trzeci. To mu się udało, choć na pewno okupił to ogromnym wysiłkiem. Choćby za sprawą ciężkiego sztormu, jaki go dopadł w Zatoce Biskajskiej tuż przed wejściem do rodzimego portu. Moim zdaniem, prócz konieczności powrotu do domu, była to sprawa honoru, choć on sam tłumaczy to trochę inaczej:
Najdziwniejsze w takiej dyskwalifikacji jest to, że płyniesz trochę jakbyś się chował, trochę jak duch. Widzisz pozycje innych jachtów, ale ludzie nie wiedzą gdzie się znajdujesz ani co robisz. No, ale jeśli jesteś w połowie drogi dookoła świata i musisz jakoś dotrzeć do domu, nie masz innego wyboru, naprawdę: musisz płynąć dalej. Nie mogłem przecież wsiąść w samolot i sobie polecieć do domu i powierzyć komuś mojej łódki.
To wytłumaczenie pragmatyczne. Ja się jednak doszukuję w tym czegoś głębszego. Żeglarstwo to dyscyplina/filozofia/styl życia (proszę wybrać sobie jedno z określeń), opiera się na honorze, na byciu uczciwym. Mimo że wiele zasad zostało szczegółowo spisanych w przepisach regatowych, istnieje coś takiego jak etyka żeglarska. Każdy pewnie słyszał o tym, że na wodzie się nie gwiżdże, albo że załodze wypada poczekać aż kapitan rozpocznie posiłek itd. Tego uczymy się już na podstawowych kursach żeglarskich. Dzieci, które trafiają do sekcji również przepojone są tego typu wiedzą i to nie tylko teorią, lecz przede wszystkim praktyką.
Przygodę ze sportem żeglarskim w znakomitej części zaczynamy od Optimista – to jednoosobowa klasa dla dzieci. Uczymy się samodzielności. Nie tylko jeśli chodzi o żeglugę w sensie rzemiosła, a może raczej sztuki. Podczas najkrótszego nawet rejsu podejmuje się setki decyzji. Podobnie na brzegu. Dzieciaki uczone są dbania o ekwipunek. Wyjście na trening czy wyjazd na regaty poprzedzone są długimi godzinami spędzonymi na dłubaniu przy sprzęcie. To uczy pokory. Na wodzie również trzeba mieć pokorę. Tak zarówno wobec przeciwników, sędziów, jak i wobec żywiołów. Jeśli nauczymy się tego na początku naszej przygody, pozostaje to w sercu do jej końca. A żeglarstwo można uprawiać (nawet sportowo) do późnej starości (przykład Syd Fischer – legenda australijskiego żeglarstwa, rocznik 1927 – w grudniu startował jeszcze w klasyku Sydney Hobart).
Jeśli mowa o samodzielności, przytoczę jeszcze jeden przykład z regat Vendee Globe. Jean-Pierre Dick przez ostatnie tygodnie wyścigu żeglował z urwanym kilem. To niesie za sobą ogromne niebezpieczeństwo wywrócenia jachtu. Kil to taki ciężar podwieszony pod łodzią równoważący siły działające na żagle. J-P musiał zachować daleko idącą rozwagę wykonując każdą czynność, każdy – nawet najprostszy – manewr. Kiedy okazało się, że wpływając na Biskaje prognoza pogody zapowiada silny wiatr z niekorzystnego kierunku, Dick zdecydował się przeczekać zły front schowany w jakiejś zatoczce za Przylądkiem Finisterre. Po trzech miesiącach na oceanie i niemal ciągłym czuwaniu (na Zatoce Biskajskiej panuje niesamowity ruch statków rybackich i handlowych) stał zacumowany na kotwicowisku na wyciągnięcie ręki do ludzi. Nie mógł jednak wyjść na ląd, pójść na porządny obiad (a na pewno by chciał, bo w ostatnim okresie rejsu musiał racjonować żywność). Miał za to chwilę by dokonać kilku niezbędnych napraw, zanurkować i spojrzeć pod kadłub… Kiedy nadszedł czas, postawił żagle i dopłynął do Les Sables d’Olonne na czwartym miejscu… Imponujące. A czym ryzykował? Kolejny przykład. Hiszpan Javier Sanso musiał ratować się w szalupie po przewróceniu się sprawnego(!) jachtu. Wiało 15 węzłów, a więc to jeszcze nie jest bardzo silny wiatr. Żeglarza uratowano. Jacht pokiereszowany również odholowano do brzegu. Żeglarze muszą umieć sobie radzić w każdych okolicznościach. Nie wszystko da się przewidzieć i zaplanować.
Vendee Globe to kopalnia tematów, gdybań i mrożących krew w żyłach historii. Może to dobrze, że te regaty odbywają się tak rzadko. Czteroletnia przerwa będzie okazją do szczegółowego omówienia wydarzeń. Jedną z okazji do rozmów będą zbliżające się Targi Wiatr i Woda w Warszawie. Tam też rozmów kuluarowych nie będzie końca. Mam nadzieję do zobaczenia!