Myślałem, że już nigdy nie doczekamy się pierwszego SUV-a z Hiszpanii. A jednak – VW pozwolił w końcu wziąć ze swoich pólek odpowiednie klocki i poskładać z nich pseudoterenowego Seata. Debiuty bywają trudne, ale z takim zapleczem, tego pierwszego razu Hiszpanie nie musieli się bać.
Długo czekali na zielone światło z Wolfsburga, ale kiedy już je dostali postawili przed Atecą ogromne wyzwanie. Ma zostać trzecim filarem marki – obok Ibizy i Leona. To wysoko postawiona poprzeczka, ale inaczej być nie może. Kto chce dziś być dużym misiem na rynku musi mieć w ofercie SUV-a czy crossovera. A najlepiej kilka.
Nazwa – jak to u Seata - tradycyjnie geograficzna. Ateca to gmina w prowincji Saragossa. Choć w zasadzie auto powinno nazywać się Barcelona, bo podobno właśnie tam 25 inżynierów przez 4 lata w pocie czoła składało do kupy to, co najlepsze i sprawdzone w koncernie VW.
Wyjaśnijmy jedno – Ateca nie jest klonem Tiguana, mimo, że bazuje na tej samej platformie MQB. Od Volkswagena jest o 12 cm krótsza i ok. 200 kg lżejsza. Ma też sporo mniejszy bagażnik (510 l – z przednim napędem, 485 z 4x4; VW – nawet 615 l). Technicznie podobieństw jest już więcej. W tym daniu mamy znane i lubiane składniki z niemieckiej spiżarni, ale z pikantną hiszpańską posypką.
Seat chce się wyróżnić gadżetami. Postawił sobie za cel upakowanie jak najwięcej technologii w jednym aucie. Już od progu powita Cię fajerwerkami - wyświetli „Atecę” na chodniku, a bagażnik otworzy na machnięcie stopą. Ogrzewanie postojowe już wcześniej zadba o właściwy klimat, a przycisk startera będzie pulsował czerwonym światłem w rytmie bijącego serca. Cztery kamery sytemu 360 stopni staną się Twoimi dodatkowymi oczami, a bezprzewodowa ładowarka smartfona nie pozwoli stracić kontaktu ze światem. Sporo tego, a jeszcze nawet nie ruszyłem.
150-konny 1.4 TSI sprawia wrażenie, że auto jest szybsze niż w rzeczywistości. Bardzo fajnie przyspiesza, a 7-biegowa skrzynka DSG zmienia przełożenia błyskawicznie. Bałem się tylko, że za chwilę połamię łopatki pod kierownicą – są zrobione cienkiego, giętkiego plastiku. Ciastka mają czasem solidniejsze opakowanie. Pomijając tę wpadkę, Ateca jest świetnie wykonana. Seat powoli przestaje być ubogim krewnym VW. Weźmy choćby sposób w jaki zamykają się drzwi. To nie jest prostackie trzaśnięcie. Domykają się cicho, z godnością - jak w znacznie droższym aucie.
Lubię sposób w jaki prowadzą się Seaty. Są ostrzejsze, bardziej sportowe od bliźniaczych Volkswagenów. Ateca skręca chętnie, kierownica stawia przyjemny opór, a zawieszenie – jak na SUV-a – jest dość twarde. Auto nie buja się na zakrętach i naprawdę wrażenia zza kółka mocno zbliżają je do „osobówki”. Zwłaszcza, że fotel można ustawić dość nisko. W tej kategorii cenowej to chyba najbardziej „sportowo” prowadzący się SUV. Dużo daje niska masa – z przednim napędem bogato wyposażone w 1.4 TSI waży tylko 1300 kg. Ma za to apetyt. W trybie sportowym, przy bardzo dynamicznej jeździe w mieście Seat spalił ponad 9/100. Coś za coś, każda przyjemność kosztuje.
O tym, że Ateca lubi zabawę świadczą opcje infotainmentu – w jakim innym rodzinnym SUVie macie lap timer, wskaźnik przeciążeń i ładowania turbiny? Mimo, że wnętrze jest właściwie kopią Leona, to w Atece jest jakoś weselej. Może nie mam na myśli akurat brązowego lakieru na konsoli środkowej, ale już brązowe sportowe fotele dodają kolorytu! Podobnie jak opcja wyboru jednej z ośmiu barw oświetlenia wnętrza. Koniecznie bierzcie lakier Samoa Orange inspirowany słońcem wschodzącym nad Barceloną. Warto dopłacić za niego ponad 2600 zł. Tym bardziej, że jeśli zamiast Tiguana kupicie Atecę – zostaną spore oszczędności. Cennik wersji z testowanym napędem zaczyna się od 105 500 zł, a to o prawie 20 tys. mniej niż VW z tym samym silnikiem.
Gdybym miał określić to auto jednym słowem, to jest ono po prostu... radosne. Ale czy może być inaczej, skoro Ateca wzięła nazwę od miejsca słynącego z wina i czekoladek? Nieważne, że produkują ją... w Czechach. Tam też potrafią się bawić!