Lubię podróżować w myślach do czasów sprzed rozkwitu lotnictwa. Kiedy kontynenty przemierzało się w ciekawszy sposób. Kiedy samochody służyły do wypraw, a nie wożenia tyłka do pracy, szkoły i marketu. Do czasów, gdy słysząc „Gran Turismo”, nie myślało się o grze na konsolę.
Były wielkie, ciężkie, szybkie i luksusowe. Woziły możnych tego świata, gdy podróż autem (a nie wolnym pociągiem czy awaryjnym aeroplanem) była oczywistym wyborem. Samochody GT nie umarły, ale w owczym pędzie za sekundami na Nordschleife gubią istotę rzeczy. A przecież nie o to chodzi. Gentleman w grand tourerze nie będzie się ścigał z nuworyszem w Lambo. Chce szybko i z klasą dojechać do celu. Może być pewny, że da mu to Infiniti Q60S.
To Play Station i miecz samurajski w jednym. Na początku potrafi zmęczyć natłokiem elektronicznych zabawek. Cyfrowi asystenci chcą ostrzegać przed wszystkim i wyręczać w czym tylko się da. Zahamują, skręcą, przyspieszą. Będą migać i brzęczeć, podnosząc alarm o byle co. Najbardziej wkurza ten, protestujący przed zbyt wczesną zmianą biegu. Resztę „przeszkadzajek” można wyłączyć, grzebiąc w zawiłościach menu. Na to też trzeba czasu. Dwa ekrany, fizyczne przyciski i pokrętło na tunelu środkowym mocno komplikują obsługę. Można by ją uprościć kolejnym klonem bawarskiego iDrive. Można, ale czy nie byłoby nudno, gdyby wszystkie auta działały tak samo?
Nie wiem czy tylko ludzka potrzeba wyróżnienia się, czy jeszcze inne względy pchnęły inżynierów Infiniti do stworzenia układu Direct Adaptive Steering. Kierownica nie jest fizycznie połączona z kołami. Skręcając, wysyłasz impuls do silników elektrycznych przy przekładni, które kręcą kołami. Wszystko kontrolują 3 elektroniczne moduły, które pilnują siebie nawzajem. Gdyby jednak coś poszło nie tak, istnieje też fizyczna kolumna kierownicza – normalnie rozpięta, ale w sytuacji awaryjnej, natychmiast spinana specjalnym sprzęgłem.
Pierwsze wrażenie jest jak z komputerowej kierownicy z force feedbackiem. Niby skręca jak normalny samochód, ale czucie jest dziwne. Podobnie jak w zabawce, przy kierownicy Infiniti też jest siłownik symulujący opory na kołach. Czułość układu, przełożenie i precyzję można zmieniać. Gdy pogrzebiesz w ustawieniach, układ stanie się bardzo bezpośredni, choć nieco nieczuły w pierwszej fazie ruchu kierownicą. Gdy już „załapie”, auto będzie szło za ręką. Razem z prędkością wzrosną opory kierownicy i precyzja – do poziomu wysokiej klasy klasycznego sportowego układu kierowniczego.
Tyle awangardy, cała reszta to stara szkoła, kawał świetnego auta GT. No replacement for displacement. Q60S napędza 3-litrowa V6-ka z dwiema turbinami. W czasach gdy Infiniti sponsorowało team Red Bull Racing, marketingowcy mianowali Sebastiana Vettela „dyrektorem Infiniti ds. osiągów”. Gdyby był nim nadal, każde z tych aut pewnie kręciłoby bączka kilkanaście sekund po starcie... Nie tylko dlatego nie zdarzy się to w Q60S. Marzenia o zostaniu drifterem musisz zostawić w domu, to auto ma napęd na wszystkie koła. Normalnie cała moc trafia na tył, ale przy każdej kryzysowej sytuacji elektronika dołączy przednią oś, maksymalnie w proporcjach 50:50. Jest co rozdzielać. 405 KM i 475 Nm musi pociągnąć ponad 1800 kg. Radzi sobie... Do pierwszej setki w 5 sekund.
Przyspiesza błyskawicznie, ale nie robi wokół tego specjalnego hałasu. Nawet pomruku, tylko dostojny szum widlastego motoru. To bardzo szybkie auto, ale z manierami angielskiego kamerdynera. Wystarczy jednak pogrzebać w nastawach, by wydobyć z niego temperament samuraja. Przy odpowiedniej kombinacji sportowych ustawień, Q60S idzie jak złe. Układ kierowniczy zyskuje ostrość miecza, a 7-biegowy automat - z początku nieco leniwy – serwuje wyścigowe szarpnięcia, przy wbijaniu łopatkami kolejnych przełożeń.
Adaptacyjne zawieszenie daje komfort luxtorpedy, a nawet w najostrzejszych sportowych trybach unika przywar wielu sportowych aut, które robiąc się betonowo twarde, podskakują jak piłka. Infiniti nie jest przesadnie sztywne. Na tyle by dawać pewność w szybkich łukach autostrady i tak miękkie, by nie zmęczyć w transkontynentalnej trasie. Idealnie zestrojone na poligon, zwany polskimi drogami.
Q60S to fantastyczne gran turismo. Są lepsze auta na upalanie górskimi dróżkami, ale mało które lepiej nada się do szybkiego przecięcia Europy wzdłuż i wszerz. Zmieści 80 litrów benzyny i spali jej niewiele ponad 13 litrów na 100 km (przy bardzo ostrym traktowaniu). Nie drażni wyłączaniem silnika na każdych światłach, za to mądrze rozdziela opływające go powietrze – regulując otwarcie wlotu do chłodnicy.
Jest inny, świeży, ciekawy. Nie tak wulgarny jak BMW i nie tak „dziadkowy” jak Lexus. Ma fantastyczne fotele, nie za miękkie, z regulacją trzymania bocznego. Nie znalazłem we wnętrzu materiału gorszej jakości. Poza rozklekotanym przyciskiem wybory trybu jazdy, wszystko jest idealnie spasowane. Szanuję go za całokształt i za detale. Lubię widzieć zza kierownicy jego wystające błotniki, a z głosem nawigacji chciałbym się ożenić. Ona tak słodko ostrzega przed fotoradarem...
Jeżdżąc tym autem modliłbym się o strajk pilotów. Męczyć się w ciasnym samolocie, znosić współpasażerów i gnić, czekając na przesiadki? Spakowałbym tyle walizek ile chcę, odpalił swoje coupe i wysiadł uśmiechnięty w Wiedniu, Paryżu albo Madrycie. Jak kiedyś. W podróż do belle epoque motoryzacji zaprasza Infiniti Q60S.