„Falklandy są brytyjskie” – głoszą dumnie media w Zjednoczonym Królestwie. 99,8 proc. mieszkańców wysp zadeklarowało w referendum chęć pozostania poddanymi Jej Królewskiej Mości. Z pewnością nie zakończy ono jednak, podgrzewanego przez Buenos Aires, sporu o wyspy.
Archipelag należy do silnego, europejskiego państwa. Dysponuje ono wciąż znaczącymi siłami zbrojnymi, jest członkiem stałym Rady Bezpieczeństwa. Jego gospodarka, pomimo pewnych trudności, nadal utrzymuje się pod względem wielkości PKB w ścisłej, światowej czołówce. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że odebranie Wielkiej Brytanii jakichkolwiek terytoriów wbrew jej woli jest scenariuszem, który możemy śmiało włożyć między bajki.
Prezydent Argentyny, Cristina Kirchner nie chce przyjąć do wiadomości tej oczywistej prawdy.
A przynajmniej sprawia takie wrażenie.
W całej tej walce o Falklandy wcale nie chodzi bowiem o archipelag, którego mieszkańcy sami z dumą mówią o swoich powiązaniach z Wielką Brytanią. Oczywiście, włączenie go byłoby bardzo kuszącą perspektywą. Zwłaszcza, że na dnie oceanu okalającego wyspy odkryto złoża ropy naftowej, które rząd w Londynie ma zamiar wydobywać od 2017 roku. Jednak nie zasoby naturalne są motywacją, która pcha argentyńską prezydent do działania.
Gospodarka Argentyny odnotowuje coraz gorsze wyniki. Ubiegłoroczny deficyt budżetowy jest najwyższy od 2001 roku. Wydatki państwa rosną w tempie znacznie szybszym niż przychody. Problemem jest też inflacja, która w tym roku, zdaniem analityków, może osiągnąć wartość nawet 30 proc. Według wielu ekonomistów władze w Buenos Aires i tak przedstawiają swoim obywatelom i światu wybielony obraz stanu gospodarki państwa. Wiele wskaźników prezentowanych opinii publicznej jest sfałszowana. Przykładem jest choćby wspomniana inflacja. Zdaniem rządzących wynosi ona nieco ponad 11 proc. Tymczasem może ona osiągać nawet dwukrotnie większą wartość.
Problemy gospodarcze w coraz większym stopniu odbijają się na poziomie życia zwykłych obywateli. Sytuacja taka niemal zawsze skutkuje spadkiem poparcia dla rządzących, a w konsekwencji nawet zmianą władzy. Takiego scenariusza obawia się Cristina Kirchner. Musiała zatem znaleźć sposób na odwrócenie uwagi wyborców od wewnętrznych problemów. Kwestia Falklandów nadaje się do tego celu idealnie.
Bo nic tak nie konsoliduje społeczeństwa wokół władzy jak wspólny, zewnętrzny wróg. Tym bardziej, jeśli czyha on zaledwie kilkaset kilometrów od naszych wybrzeży, a wcześniej zagarnął terytoria, które „nam się należą”. Do tego przywódczyni nazywa brytyjskie rządy na archipelagu pokłosiem kolonializmu. Wspomnienie okresu europejskiego panowania wciąż działa na większość społeczeństw państw postkolonialnych niczym płachta na byka.
Podgrzewaniu sporu o Falklandy towarzyszy polityka nacjonalizacji europejskich przedsiębiorstw działających na terenie Argentyny. Najgłośniejszym było ubiegłoroczne upaństwowienie koncernu naftowego YPF znajdującego się dotąd w rękach hiszpańskiego inwestora.
Działania te obliczone są na rozbudzenie w społeczeństwie nastrojów nacjonalistycznych. Sama prezydent chce jawić się jako polityk silny, zdecydowany, zwłaszcza w relacjach z państwami europejskimi. Wszystko to ma sprawić, że Argentyńczycy, pomimo problemów wewnętrznych, będą widzieli w Kirchner lidera, któremu warto zaufać.
David Cameron tuż po ogłoszeniu wyników referendum zaapelował do argentyńskiej prezydent o uszanowanie decyzji mieszkańców Falklandów. Szanse na to, że jego słowa nie trafią w próżnię są bardzo małe.