Rocznica masowych demonstracji przeciwko ACTA minęła po cichutku, a w praktyce bez żadnych refleksji. Górę wzięły wrzaski posłanki Pawłowskiej. Media, jak zwykle pojawiły się więc tam, gdzie było akurat najgłośniej, bez względu na to, czy źródło hałasu jest logiczne, czy raczej bełkocze dadaizmami niemowlaka. Stąd też dyskusji na temat obiecanej reformy praw autorskich praktycznie nie ma.
No dobrze – były, rozpoczęły się. Ministerstwo Kultury opublikowało wnioski ze spotkań, gdzie dyskutowano o potencjalnych kierunkach zmian. Na tym się jednak skończyło. Woli kontynuowania rozmów widocznie nie ma. Zresztą nikt już nie krzyczy na ulicach. Słupki poparcia są w miarę stabilne. W związku z tym, władza za bardzo problemem się nie zajmuje. Nie dotyczy to zresztą tylko Platformy Obywatelskiej. Przypomnijmy, że rok temu na fali protestów, swój autorski projekt zmian w prawie, a szczególnie rozszerzenia, bądź lepszego zdefiniowania instytucji dozwolnego użytku, złożył PSL. O podobnym pomyśle coś pod nosem przebąkiwał także Ruch Palikota. Jednakże znowu to muszę podkreślić – nic z tego nie wyszło.
Mamy więc status quo, czyli sytuację w której ściągających treści z internetu nazywa się barbarzyńcami, choć często tego nazewnictwa używają ci, którzy sami nielegalnie ciągną, bądź też, w żargonie młodzieżowym zasysają wszystko, jak leci. Państwo przymyka oko na to, że jakieś 40 procent jego przyszłych pełnoprawnych obywateli, przed wejściem w wiek dojrzałości, faktycznie i realnie popada konflikt z prawem.
Obywatele, ci przyszli, jak i obecni, generalnie też wszystko mają w nosie i żyją tak, jak kiedyś, od czasu do czasu obawiając się wpadki – zawyczaj, po wysłuchaniu opowieści o przypadkowych nalotach policji na tych, którzy ściągali i udowodniono im, że zrobili to w „zamiarze rozpowszechniania”, co w prostej drodze oznacza zarzut z Kodeksu Karnego. Czyli, niby fajnie, bo zawsze można „Grę o tron” machnąć w necie, często szybciej niż następuje jej premiera w polskim HBO.
Nie w tym jednak rzecz. Chodzi o to, by prawo autorskie powróciło do swoich korzeni, których celem była stymulacja twórcy poprzez zapewnienie mu ochrony wynagrodzenia za wykonane dzieło. Obecnie sytuacja przechyliła się na korzyść twórczego monopolu tych, którzy owe prawa posiadają, a którzy często nie są twórcami, lecz pośrednikami. Ostatecznie więc prawo autorskie, niedostosowane do dzisiejszych czasów staje się hamulcem dla rozwoju kultury, a nie jego stymulatorem. Nadzieję na tę zmianę dawały protesty przeciwko ACTA, a raczej ferment, jaki ze sobą przyniosły. Nadzieje chyba płonne bo, czy rozwój kultury jest dla polityków ważny? Wsłuchując się w ostatnią dyskusję o związkach pratnerskich – chyba niekoniecznie.