Peter Brixtofte, minister skarbu Danii na początku lat 90., przez 17 lat piastujący pozycję burmistrza miasta Farum, niedawno wyszedł z więzienia. Został skazany na dwa lata pozbawienia wolności. A było na początku tak dobrze. Umiejętnie zwalczał bezrobocie w mieście i dbał o to, by zatrudnienie mieli liczni zamieszkujący je imigranci. Nie wdając się w szczegóły, wpadł na pomysł, jak wykorzystać niejasności w duńskim systemie podatkowym. Sprzedawanie budynków miejskich prywatnym podmiotom i ich ponowne wynajmowanie na korzystnych warunkach pozwalało na wprowadzenie jednej z najniższych stawek podatkowych w kraju, przy jednoczesnych licznych inwestycjach, potężnych, jak na 18-tysięczne miasteczko.
A to dzieci w wieku wczesnoszkolnym dostały komputery. A to starsze dostawały oferty rocznych wyjazdów w dowolne miejsce Europy, finansowanych z miejskiej kasy. Zadbał o zmodernizowanie i powiększenie portu i wybudował 10-tysięczny stadion. Wszystko zaczęło się jednak walić początkiem XXI wieku. Początek był niewinny. Na jaw wyszło, że Brixtofte regularnie spożywa na koszt podatników drogie (po 1200 dolarów za butelkę) wina. Do tego kupował je w restauracji, której był udziałowcem. Ktoś anonimowo powiedział, że nadużywa alkoholu także w pracy, on odparł, że nie jest alkoholikiem, ale po prostu docenia dobre napoje. Coraz mocniej koło niego śmierdziało. Wkrótce wypływać zaczęły prawdziwe afery. Ratusz płacił o wiele, wiele za dużo za usługi prywatnym podmiotom, w zamian za ich wsparcie lokalnej drużyny piłkarskiej. Albo nakazał swojej sekretarce opóźnić o jeden dzień zapłacenie faktury, by jego przyjaciel mógł z tego tytułu skasować 57 tysięcy dolarów. To, że gdy sprawy zaczęły wypływać, w tajemniczy sposób znikały też z ratusza dokumenty, na pewno obrony mu nie ułatwiło.
W 2002 roku musiał odejść z funkcji. Przestał też być wówczas prezesem wspomnianej drużyny piłkarskiej, o którą tak pod stołem dbał. Założone w 1991 roku z jego inicjatywy Farum BK, od początku było jego dzieckiem. Wspinał się z nim powoli w drabince duńskich klas rozgrywkowych. Rok przed wybuchem skandali, po raz pierwszy jego pupilki awansowały do ekstraklasy i zajęły w niej sensacyjnie trzecie miejsce. To był jednak pierwszy i ostatni sezon Farum BK w tej lidze. Po odejściu Brixtofte'a, klub stanął ze zrozumiałych względów na skraju bankructwa. Gdy pytano, jak żyć, zbawicielem okazał się inny lokalny inwestor Allan Pedersen.
Niesmak był jednak olbrzymi i ciągnął się za klubem. Były minister skarbu to nie byle kto, w małej Danii, w której wskaźnik korupcji jest jednym z najniższych w Europie, takie skandale musiały wywołać szok. W 2003 stwierdzono więc, że trzeba zacząć wszystko od nowa. Zmieniono nazwę klubu, na lepiej promującą region i nieskażoną skandalem. Chciano się też przenieść do innego miasta – Hillerod – ale do tego ostatecznie nie doszło. Uratowany klub przystąpił do duńskiej ekstraklasy, a także zadebiutował w europejskich pucharach. Zlał armeński FC Shirac, odpadł z greckim Panioniosem Ateny. Krótko, ale bez wielkiego wstydu.
W klubie, który w tak niezdrowy sposób powstał, zaczęto budować wszystko na zadziwiająco zdrowych zasadach. Stworzono sieć aż 56 (!) klubów filialnych. Małe klubiki z okolicy oddawały swoje największe talenty do Farum, a w zamian dostawały bilety na ekstraklasę, grały sparingi, dostawały piłkarzy na wypożyczenia, a trenerzy mogli jeździć na staże. Dzięki temu było pewne, że w okolicy żaden brzdąc, starannie kopiący piłkę, nikomu nie umknie. Takie postawienie na młode talenty szybko poskutkowało. W 2004 roku dwóch zawodników sprzedano do stojącej wówczas dużo wyżej niż obecnie Hansy Rostock. Później sprzedawano głównie do ligi holenderskiej (Vitesse, Groningen , Utrecht), włoskiej (Reggina), hiszpańskiej (Villarreal), a najświeższe transfery to umieszczenie Tobiasa Mikkelsena w Greutherze Fuerth i Andreasa Biellanda w Twente Enschede. Nie szkolili, ale wyławiali talenty, dawali im szansę, promowali i sprzedawali albo za granicę, albo do FC Kopenhaga, sami przy tym utrzymując się cały czas w najwyższej lidze.
Podwaliny pod coś większego zaczął budować trener Morten Wieghorst. Trzymano go w klubie przez pięć lat, cały czas kontynuując obraną wcześniej drogę. Wreszcie, rok temu federacja uznała, że rękę do młodych ma tak dobrą, że powierzyła mu duńską młodzieżówkę. Zanim odszedł, trzy razy doprowadził zespół do europejskich pucharów. Za pierwszym, przez kuchnię, dzięki zwycięstwu w klasyfikacji fair play. Jego zawodnicy wyeliminowali TVMK Tallin i zebrali srogie razy od Olympiakosu Pireus. W 2010 i 2011 roku zdobyli jednak Puchar Danii, pierwsze trofea w historii klubu, co pozwoliło na mecze w Lidze Europy. Dwa razy Duńczycy odpadli ze Sportingiem Lizbona, ale tym razem już bez wstydliwej, wielobramkowej chłosty.
Gdy w klubie z północnej Zelandii utracili wieloletniego trenera na rzecz reprezentacji, postanowili – jak w Ruchu – kontynuować jego myśl rękami 40-letniego asystenta, Kaspera Hjulmanda. Po latach dobrej pracy poprzednika, rozpoczynający samodzielną karierę szkoleniowiec dostał do rąk drużynę, w której grało już kilku reprezentantów. Na zeszłoroczne jesienne mecze Danii ze Szwecją i Finlandią selekcjoner Morten Olsen powołał aż pięciu graczy tej drużyny, Joresa Okore zabrał na Euro 2012, a Mikkela Beckmana na mistrzostwa świata do RPA. Dziś występy w duńskiej kadrze ma na koncie pięciu graczy, a Amerykanin Michael Parkhurst 13 razy zagrał w swojej reprezentacji.
Taka młoda duńska ekipa, z młodym duńskim trenerem, wsparta dwoma graczami z Ghany, dwoma Chorwatami, dwoma Szwedami, Holendrem i Amerykaninem, w której hasa 22-letni Andreas Laudrup, syn Michaela, legendarnego reprezentanta kraju, jak gdyby nic, przeniosła nagle w tym roku stolicę. Sama dostarczała zawodników do odległej o 20 kilometrów Kopenhagi, sama była prowincją bez tradycji, aż w końcu okazało się, że młodzi są tak dobrzy, że w Danii nie ma już lepszych. Zdobyli sensacyjne mistrzostwo.
Joe Sise chciał trafić na Milan. Już tam kiedyś był, na testach. Mógłby im o sobie przypomnieć. Obrońca Henrik Kildentoft nie był, ale zawsze o tym marzył. Kibicował „Rosso-nerim”, podziwiał Alessandro Nestę. Davidovi Jensenowi śniło się zagranie z Celtikiem. On także, jako 16-latek, był testowany w Glasgow. Zaoferowano mu kontrakt, on jednak stwierdził, że na wyjazd jest za młody. Po losowaniu niezadowolony nie jest jednak chyba nikt, a już bramkarz Jesper Hansen szaleje z radości. On wspierał Juventus Turyn od czasu, gdy ten kupił Zinedine'a Zidane'a. Oglądając w telewizji mecze drużyny ze Stadio Delle Alpi, zobaczył Gianluigiego Buffona, który stał się jego wzorem.
Już tej jesieni on i jego koledzy z FK Nordsjaelland spełnią marzenia. Na ich mały, 10-tysięczny stadionik przyjadą Juventus, Chelsea Londyn i Szachtar Donieck. Liga Mistrzów może być fajna, o ile wpuszcza do siebie małe, regionalne klubiki. A że nie grają na co dzień pomiędzy Sanem a Nysą Łużycką? Pal licho, cieszmy się szczęściem innych. 10 lat temu tego klubu w ogóle miało nie być!