Mecz w pay-per-view. Z jednej strony – to dobrze. Nie będę się wkurzał. Nie obejrzę meczu, nie posłucham transmisji Zimocha, przeczytam relację w internecie, bez jakichkolwiek emocji, sam za wiele się nie spodziewając. Gdyby było w telewizji, to bym był głupi, obejrzałbym, wkurzałbym się, bo oczywiście nie wiadomo dlaczego miałbym nadzieję. Ale z drugiej strony – skandal. Po to jedni płacą abonament radiowo-telewizyjny, inni abonament Cyfry+, n, czy Cyfrowego Polsatu, a inni nawet to wszystko jednocześnie, żeby jak przyjdzie co do czego, mogli się skatować meczem kadry. Płacą za możliwość skatowania się, a ci im mówią „płać jeszcze!”. No, skandal.
Wybrałem, że będę oglądał Holandia – Turcja. Dobry mecz powinien być i Kluivert asystentem, a Holandia totalnie odmieniona. I masz ci los. „Może w piątek piwko i mecz?”. „Przecież nie transmitują” - bronię się, ale już wiem, że się zgodzę, bo puby wykupią, że sobie wmówię, że to tylko dla tego „piwka” i dla towarzystwa, a i tak znów będę ich oglądał. Dokonało się.
Jeszcze nie oglądamy, wsadzam głowę do zatłoczonego pubu tylko po to by sprawdzić wynik. Wygrywamy. Kto? Błaszczykowski. Z karnego. A, skoro z karnego, to jeszcze zdążymy przegrać 1-4. Ale już się pojawia ta cholerna, wieczna, nieuzasadniona niczym nadzieja. Wybucha tym mocniej, gdy usadawiamy się w pubie o wdzięcznej nazwie „PRL”. Skoro PRL, skoro lekko cuchnie od starych, podziemnych ścian, skoro te są w dodatku gołe, murawa wygląda jak pole po wykopkach, ekran faluje jak statek „Rzeszowiak”, a zestawy strojów jeszcze do tego jak na Wembley (tyle, że odwrotnie), to wynik musi być dobry. W PRL-u były.
Cholerna nadzieja ulatuje, gdy widać, że gramy na przetrwanie, że nas biją. Każdy Polak zna ten moment, kiedy przeciwnik w końcu trafia, a sędzia pokazuje spalonego. Niby czujesz ulgę, a z drugiej strony wiesz, że za pięć minut już nie pokaże. I nie pokazał. Potem druga bramka. Nienawidzę goli traconych z rzutów rożnych. Wtedy, kiedy każdy może się odpowiednio ustawić, gdy nie ma problemu, że ktoś nie zdąży wrócić, a ktoś zaasekurować. Masz po prostu wyskoczyć jak najwyżej. A już najbardziej nienawidzę goli traconych z rzutów rożnych do szatni. Kiedy koncentracja powinna być na najwyższym poziomie. Znowu to zrobili.
I kiedy już nadzieja uleciała, to znowu ratuje nas stały fragment. Pomstowałem na Obraniaka, że w Bordeaux większość wolnych trafia, gdzie ma trafić, a w koszulce z ptakiem na piersi stanowi głównie zagrożenie dla kibiców na trybunach, ale tym razem wyszło idealnie. Jak jest dobra wrzutka, to gola strzela głową i facet mojego wzrostu. A gdyby nie strzelił on, to zrobiłby to następny. Świetne. Ale te dwa gole zaciemniają obraz. Generalnie, gra Polski wygląda – przepraszam za obrazowe porównanie – jak gra Podbeskidzia. Bielsko gra długą piłkę na Demjana i jak ten coś zrobi, to jest akcja, a jak nie zrobi to jest rzut wolny. Podmienić „Demjan” na „Lewandowski” i wyjdzie pomysł na grę kadry Fornalika. Napastnik Borussii urwał się kilka razy. Raz był karny, raz strzelił w pełnym biegu nad poprzeczką, raz przewrotką, ale wybił ktoś z linii bramkowej, a kilka razy uderzał obok słupka. Tyle, że wszystko sam. Biegł on, biegł Błaszczykowski, a reszta może akurat zwiedzała Podgoricę. Nie wiem, bo w kadrze się nie mieścili.
Te nasze strzały z dystansu, jak one smutno wyglądają. To patrzenie stereotypowe, ale używam na co dzień wyrażeń „niemiecki strzał” i „polski strzał”. Przysłowiowy niemiecki strzał wygląda tak, że zawodnik nie mierzy, nie ustala, w które miejsce chce strzelić, tylko przywala z całej siły w piłę, a ta leci jak uderzona młotkiem. Czy są na jej drodze łydki kolegi z drużyny, czy biodra przeciwnika, czy ręce bramkarza, obojętne, wszystko przełamie. Czasem minimalnie spudłuje, ale tak minimalnie, że bramkarz i tak ma rozwianą od wiatru czuprynkę. A polski strzał jest groźny tylko dla kibiców z trzeciego rzędu. Od góry.
Na koniec były jeszcze czerwone kartki. Facet, który uderzył Lewandowskiego, jest niezrównoważony psychicznie. Czy on myślał, że nikt nie zauważy, jak największą gwiazdę rywali wali się łokciem po twarzy? Źle myślał. Ewidentnie głupi faul. A wykluczenie Obraniaka? Nie mam do niego pretensji. Miał prawo się wkurzyć, po tym jak był faulowany, bo każdy ma takie prawo. Rzucił się do Czarnogórca, przystawił mu twarz do twarzy, ale nie uderzył go. Tamten padł jak rażony piorunem i swoje osiągnął, ale i tak nim i jemu podobnymi gardzę. Ostatnio, podczas gry w piłkę, zostałem ewidentnie kopnięty wyprostowaną nogą z korka po achillesach. Rozumie się, że gramy bez jakichkolwiek ochraniaczy. Nie przewróciłem się, grałem dalej, nie trafiłem. „Powinien być karny” - mówi faulujący. „No, tak. Ale grałem dalej” - odpowiadam. I tyle. Najlepszy dowód na to, że dopóki nie masz wyrobionego nawyku, że od każdego dotyku się przewracasz, to niewiele jest cię w stanie na boisku przewrócić. Tyle, że do takich, którzy autentycznie kopani, przewracają się, pretensji nie mam, bo nie oszukują. A ci, którzy kładą się od oddechu są żałośni i nie zmieni tego fakt, że cel osiągnęli.
Na koniec, można powiedzieć, że skończyło się najgorzej, jak tylko mogło. Bezdyskusyjne zwycięstwo dałoby realną szansę, że ta drużyna może jest coś warta. Bezdyskusyjna porażka pozbawiłaby złudzeń. A taki remis na wyjeździe „nie odbiera szans na awans”. Czyli znów będą kalkulacje, liczenie na innych, wymyślanie wariantów. No i ta cholerna nadzieja, wiadomo czyja matka.