Każdy sukces obrasta jakąś legendą. Sukces Mario Mandżukicia obrósł biedronką. 10 czerwca Mandżukić senior siedział w domu w Slavonskim Brodzie w Chorwacji, tuż przy granicy z Bośnią i Hercegowiną. Akurat z rana zobaczył biedronkę, która Chorwatom ponoć przynosi szczęście. Zadzwonił do przebywającego w Polsce syna, by poinformować go o tym radosnym fakcie. Syn tego wieczoru strzelił dwa gole Irlandczykom na Euro 2012 i włączył swojej karierze turbodoładowanie.
Szczęście przyszło z Slavonskiego Brodu, ale nie zawsze to miejsce było takie radosne. Ponad 20 lat wcześniej rodzina Mandżukiciów uciekała przed wojną. Wylądowała w szwabskim miasteczku Ditzingen. Ojciec załapał się do tamtejszego klubiku TSF, dzięki czemu ma w życiorysie grę z samym Fredim Bobiciem, który akurat stamtąd startował do kariery. Tam też rozpoczął karierę mały Mario. Gdy kilkanaście lat później zadziwi niemieckich dziennikarzy tym, że po transferze do Wolfsburga nie udzieli wywiadu po angielsku, ani po chorwacku, ani nawet łamanym niemieckim,ale płynnym, bez obcego akcentu „hochdojczem”, to właśnie dlatego, że pierwsze kilka lat życia spędził w Niemczech.
W Slavonskim Brodzie się jednak uspokoiło, więc rodzina wróciła do nowo powstałej Chorwacji. Młodzian dostał koszulkę Hajduka Split, a lata później będzie zapewniał, że od zawsze marzył o byciu graczem Dinama Zagrzeb. Kiedy jednak było to tylko w sferze marzeń, pykał w lokalnych klubikach Żeljeżnicarze (nie tym sarajewskim, tego bym nie nazwał klubikiem) i Marsonii. Bliżej „marzenia” stał się, gdy wskoczył do ekstraklasy w NK Zagrzeb. Szybko powędrował jednak do sąsiada, czyli wspomnianego Dinama. Tam miał być następcą sprzedanego właśnie do Arsenalu Eduardo da Silvy. Przez trzy lata zdobywał mistrzostwa, grał w Lidze Mistrzów, ale łapał też od własnego klubu kary finansowe i słynął z gorącej głowy. A to wylatywał z boiska za brutalny wślizg przy stanie 3-0 dla Dinama, kłócił się z sędziami, dostawał sporo kartek. Wreszcie pewnego dnia publicznie wypalił, że nie ma motywacji do gry z wiejskimi klubikami.
Stało się jasne, że Chorwacja robi się dla niego trochę za ciasna. I tu pierwszy raz jego losy splotły się z tymi Roberta Lewandowskiego. Polaka właśnie sprzedano do Bundesligi i Lech Poznań rozglądał się za jego następcą. Andrzej Juskowiak przypomniał sobie Chorwata, którego widział w jednym ze sparingów „Kolejorza” i zapytał o niego Chorwatów. Ci też jednak przygotowywali już transfer swojej gwiazdy do Bundesligi. A przecież Mandżukić mówił, że nie ma motywacji do gry z wiejskimi klubikami, więc w wiejskiej lidze też pewnie nie chciałby grać. Ostatecznie Lech wziął Artjomsja Rudnevsa i dziś cała trójka w komplecie gra w Niemczech.
Mario tymczasem miast do Lecha, poszedł do Wolfsburga. Tam w pierwszym sezonie strzelił osiem goli i dołożył trzy asysty w 19 meczach, czyli Niemiec nie podbił. Ale już w zeszłym roku, gdy „Wilki” przejął Felix Magath, zaczęło się robić ciekawiej. Na boisku, bo Mandżukić wbił we wszystkich rozgrywkach 15 goli i zaliczył osiem asyst. Poza nim, bo z Magathem zawsze jest ciekawiej. Niby Chorwat był wyróżniającą się postacią drużyny z Dolnej Saksonii, ale trener krytykował go za lenistwo na treningach i brak pracy w defensywie. - Nie ma trenera, który byłby go w stanie okiełznać. Jest sprytnym i agresywnym napastnikiem, ale często wygląda na zniechęconego i aroganckiego. Kiedy pomocnicy nie dają mu piłek, obraża się czasem jak małe dziecko” - powiedział kiedyś Magath, a chyba się zgodzimy, że to nie były słowa, które zawodnik chciałby usłyszeć z ust swojego trenera. Dochodziły też plotki, że Mandżukić na treningach kpi z młodszych kolegów. „Król słońce” zdecydował się latem... sprzedać skutecznego napastnika, którą to decyzję okrasił komentarzem: „Przyjmiemy każdą sensowną ofertę”.
Przez dwa sezony w Wolfsburgu wypromował się na tyle, że nie łączyło się go już z takimi – w skali europejskiej – drużynkami jak Lech, ale potentaci nawet na niego nie spoglądali. Fiorentina, Lokomotiw Moskwa. To były dla niego najbardziej prawdopodobne kierunki. Nawet kiedy jechałem do Poznania, na mecz Chorwatów z Irlandczykami, nastawiałem się bardziej na oglądanie chwalonego przez wszystkich partnera Mandżukicia z ataku – Nikicy Jelavicia. Ale Mario skradł show.
Co było dalej, już wiemy. Biedronka, telefon od ojca, dwa gole z Chorwacją, bramka wbita swojemu idolowi Gianluigiemu Buffonowi, tytuł współkróla strzelców Euro 2012. I nagle zamiast Lokomotiwu pojawił się temat Bayernu Monachium. Za 13 milionów euro przeszedł do finalisty Ligi Mistrzów.
Najpierw miał być zmiennikiem, bo przecież w Bayernie niepodważalną pozycję miał inny król strzelców Euro Mario Gomez. Thomas Helmer przekonywał, że pozyskanie Mandżukicia jest dobrym krokiem, bo „Wcześniej nie było alternatywny dla Gomeza, a teraz będzie go kim zastąpić, gdy dozna kontuzji, czy będzie w słabszej formie”. Prorok, czy co? Gomez szybko się posypał, więc Mario nie musiał się długo męczyć w dyplomatycznych gadkach pt: „Myślę, że możemy grać razem w ataku”, bo wiadomo przecież, że nie możecie.
Sezon w składzie rozpoczął więc nowy Mario, a po kilku meczach okazało się, że nawet nowy „SuperMario”. Mandżukić walnął sześć bramek w pięciu pierwszych spotkaniach, a tak nie zaczął jeszcze żaden nowy nabytek w historii Bayernu. Obecnie w Bundeslidze ma już osiem goli w 10 meczach, jest jej najlepszym strzelcem. Połowę strzelił głową, co może przypominać Miroslava Klosego. Pewne jest bowiem, że nie ma obecnie w Bundeslidze lepiej główkującego napastnika. Dość powiedzieć, że w zeszłym sezonie strzelił w ten sposób siedem z dwunastu ligowych bramek. Nikt nie miał więcej.
Powoli zbliża się pasjonujące starcie. Gomez wkrótce się wyleczy i, co zrozumiałe, będzie miał nadzieje na pierwszy skład. Mandżukicia roszczenia też będą miały rację bytu, bo niby dlaczego miałby go Heynckes sadzać na ławce? Niemieccy dziennikarze porównują obu snajperów, piszą raczej, że wszystko, co strzela Mandżukić, strzeliłby też Gomez. Ale już Heiko Westermann z HSV Hamburg nazwał go „najbardziej kompletnym napastnikiem ligi” (ale jak to? A nieustanne marzenie wszystkich Fergusonów i Mourinhów świata, to pies?). Milan Badelj z tej samej drużyny dorzucił, że Mandżukić „to zwierzę” (ale raczej nie pies). Z każdym meczem Chorwata w podstawowym składzie widać po pierwsze, że Bayern zrobił świetny interes nie kupując Lewandowskiego za olbrzymie pieniądze – a ponoć chciał – biorąc zamiast niego nie gorszego, a skuteczniejszego i tańszego Chorwata. Po drugie zaś, widać, że w Monachium prędzej czy później szykuje się wojna o miejsce w ataku.
Mandżukić skradł Gomezowi chwałę, bo nikt za Niemcem teraz nie tęskni. Skradł mu ksywkę „Super-Mario”. Jeśli skradnie też miejsce w składzie, to Gomez tego łatwo nie zdzierży. W drugą stronę też łatwo nie będzie. Mandżukić w letnich rozmowach z bawarskimi dziennikarzami starał się przedstawić jako przeraźliwie nudnego człowieka, który każdą wolną chwilę na zgrupowaniu spędzał na masażu i spaniu, a każdą wolną chwilę w życiu poświęca dziewczynie Ivanie i mopsowi „Lenni” (chyba nie na część Riefenstahl, he he). Po jego wyczynach w każdym klubie wiemy, że wizerunek jedno, a jego gorąca głowa drugie. Póki co jednak, kibice Bayernu muszą się martwić raczej o to, by papa Mandżukić nie ustawał w znajdowaniu biedronek.