Obejrzałem wreszcie w całości słynny wywiad z Lance'm. Trafnie skomentował go Zenon Jaskuła, który powiedział, że po tym wszystkim nie wierzy już, że... Armstrong w ogóle kiedykolwiek miał raka. Od soboty czytałem, że to koniec legendy tego słynnego kolarza. Ja bym powiedział, że może i koniec jednej, ale początek nowej.
Przede wszystkim, dziwię się powszechnemu zaskoczeniu. Ja od kiedy pamiętam miałem wpojone, że kolarstwo to najbardziej nieczysty sport i że wszyscy biorą, a tylko najsłabsi dają się złapać. Podświadomie szukałem w transmijach telewizyjnych strzykawek wystających spod obcisłych nogawek zawodników. Naprawdę, nie byłoby dla mnie szokiem przyłapanie na dopingu żadnego kolarza na świecie, a już zwłaszcza tego, który najczęściej wygrywał najbardziej morderczy wyścig.
Notabene, wyznania Lance'a nie zmieniają mojej opinii o nim w tym rozumieniu, że prawdopodobnie i tak był najlepszym kolarzem świata. Nie chcę rzucać oskarżeń, może są jacyś ostatni sprawiedliwi, nie wiem, ale myślę, że jest spore prawdopodobieństwo, iż wszyscy są na tyle nakoksowani, że... mają równe szanse i o zwycięstwie przesądzają umiejętności kolarskie. Coś jak z sędziami, którzy wzięli kasę od jednej i drugiej strony, więc sędziują uczciwie.
Gdy widziałem urywki, wydawało mi się, że Armstrong wypadł lepiej niż się można było spodziewać. Narzekano, że cały czas mówił: „Yes”, „yes”, ale mi się to jego zdawkowe „tak” podobało. Gorzej, że były też momenty tak typowo, po amerykańsku ckliwe. Dramatycznie – jak u Kraśki – ściągnięte mięśnie twarzy prowadzącej, spojrzenie pełne empatii i opowiadanie o najgorszej chwili swojego życia. O, jak mnie takie coś mierzi.
Nie ulega jednak dla mnie wątpliwości, że Armstrong nie był w pełni szczery. Jak tu wierzyć człowiekowi, który już niejednokrotnie kłamał bez mrugnięcia okiem? Zwłaszcza kiedy opowiada, że przelał darowiznę na konto Europejskiej Unii Kolarskiej ot tak po prostu, bo go poprosili, wszak mieli problemy finansowe, skoro sam mówił, że ma jak najgorsze zdanie o tej organizacji, a przypadkiem chwilę wcześniej u Armstronga odkryto ponoć niedozwolone substancje i on koledze powiedział: „Wszystko załatwione?”. Nie kupuję tego, sorry Lance.
Mignął mi gdzieś nagłówek, że to już koniec legendy Armstronga. Jak to?
Fakt, może już nie będzie się jego twarzy umieszczać na opakowaniach jogurtów dla dzieci, może nie będą jego imieniem nazywać szkół podstawowych, ale dopiero teraz ta historia zrobiła się w pełni amerykańska.
Człowiek, który przezwyciężył raka, wygrał Tour de France siedmiokrotnie, łgał, oszukiwał, kręcił, który stracił wszystkie tytuły, znalazł się na samym dnie upadku. Ta historia jest tak filmowa, że już na pewno gdzieś kiełkuje film o Armstrongu. Kasowy przebój, w którym zobaczymy drogę z samego dna na szczyt i z powrotem. Ameryka coś takiego uwielbia. Kino coś takiego uwielbia. Świat takie historie uwielbia.
Za jakiś czas Lance pójdzie do innego programu, w którym przyzna się do rzeczy, które zataił w tym ostatnim wywiadzie. Zapłacze też rzewnymi łzami przed kamerami. Wyda autobiografię, w której opisze jeszcze kilka nieznanych szczegółów. Książka oczywiście stanie się bestsellerem.
Legenda Armstronga jako nieskazitelnego herosa (jeśli w ogóle była), upadła. Legenda Armstronga jako człowieka z krwi i kości, najbardziej ludzkiego z bohaterów, noszącego w sobie dobro i zło, Dr Jekylla i MrHyde'a współczesnego sportu właśnie się narodziła. Umarł król, niech żyje król.
Zwłaszcza, że podobnych wyznań kolarzy pewnie będzie coraz więcej. Wypowiedzą się rywale Armstronga, pokajają się inni. I jeszcze wyjdzie na to, że Lance był pierwszym, który to wszystko opowiedział. Może przyczyni się do oczyszczenia kolarstwa. Może założy fundację zwalczającą doping w sporcie. Mam wrażenie, że show z Armstrongiem w roli głównej się nie kończy, ale dopiero zaczyna.
Swoją drogą, jak tak słuchałem, co robili swoim organizmom Armstrong i jego koledzy, wspominałem słowa Stefana Kisielewskiego, który mówił, że doping należałoby zalegalizować, żeby zobaczyć, do czego byłby w stanie posunąć się człowiek, by osiągnąć sukces. Mam wrażenie, że swego czasu nie było takiej bariery, której Lance nie byłby w stanie przekroczyć.