- Moja pozycja w NBA jest dziś zdecydowanie inna niż rok czy dwa lata temu. Jeśli zmienię klub, nie będzie to dla mnie degradacja tylko ogromny sportowy awans, ponieważ odejdę z klubu, który jest jednym z najsłabszych w lidze, do jednego z najpotężniejszych - mówi Marcin Gortat, z którym porozmawiałem przy okazji startu szóstej edycji jego warsztatów koszykarskich dla dzieci - Gortat Camp 2013. Pierwszy trening odbył się w... koszarach wojskowych w Bielsku-Białej.
Skąd pomysł na zorganizowanie treningu w jednostce wojskowej?
Marcin Gortat, koszykarz Phoenix Suns: - Mój tata był kapitanem w armii. Nie ukrywam, że przez to wojsko jest moim hobby. Poza tym, przez ostatnie sześć lat mieszkam w Stanach i w tym czasie obudziło się we mnie takie poczucie, że inaczej odbieramy polskich żołnierzy niż Amerykanie swoich. W USA żołnierze są traktowani z największym szacunkiem, chyba zaraz po prezydencie. Mają o wiele łatwiejsze życie. Dlatego byłoby naprawdę miło, gdybyśmy też docenili bardziej naszych mundurowych.
To z tego powodu odwiedziłeś naszych żołnierzy w Afganistanie?
- Tak. Uwierzcie mi, wydawało mi się, że wojna to jest jedna wielka wymiana ognia pomiędzy dwoma stronami. A tak naprawdę nie o to chodzi. Byłem w pododziałach, gdzie szkolono afgańską armię, pomagano odbudować infrastrukturę, przywrócić działalność szkół. To jest powolna praca. Tak naprawdę ci ludzie nie są jeszcze gotowi na wiele, a tak naprawdę walczymy o to, by oddać im kraj lepszy niż go zastaliśmy. Dlatego było to dla mnie ogromne doświadczenie. Nabrałem dzięki niemu trochę pokory. Zobaczyłem z jakimi problemami żołnierze się zmagają. My dziś wracamy do domu i naszym problemem jest, że mamy wysoki podatek, problem w pracy czy z kolegą. Ci chłopci marzą żeby wrócić do domu i modlą się, żeby nie zostać rannymi. Trzeba ich naprawdę docenić i zrozumieć różne sytuacje. Mam nadzieję, że pójdą w moje ślady inni sportowcy. Widziałem też w wojsku wiele kobiet. Myślę, że to też potrzebne. Kobiety inaczej reagują na stres i w niektórych dziedzinach potrafią bardziej uspokoić, w pewnych elementach są po prostu sprawniejsze.
Ty natomiast chyba unikał kiedyś służby w wojsku...
- Nie ukrywam, trochę się od niego migałem, bo marzyłem o karierze sportowej. Wtedy byłem człowiekiem młodym, wielu rzeczy się uczę. Dojrzałem jako człowiek. Gdybym nie był teraz koszykarzem, pewnie byłbym zawodowym żołnierzem, jeżeli tylko zdrowie by mi pozwoliło.
To podczas tej wizyty w Afganistanie narodził się pomysł na camp w Bielsku-Białej?
- Dokładnie tak. Nauczyłem się, że nie należy składać aż tak wielu obietnic. Spotkałem na swojej drodze bardzo wielu sympatycznych żołnierzy i oficerów, którym przyrzekłem, że na pewno do nich przyjadę. Problem się pojawił dopiero wtedy, gdy przyjechałem do Polski i zaczęli do mnie dzwonić z poszczególnych jednostek. Zaczął się nowy projekt pt: odwiedzamy ludzi, którym coś przyrzekliśmy. Oczywiście śmieję się, bo jest bardzo sympatycznie. Naobiecywałem, to teraz dotrzymam słowa i pokażę się najlepiej jak potrafię. Chłopaki zrobili mi niesamowite wejście. W życiu nie miałem lepszego (Gortata wprowadzili żołnierze miejscowej jednostki, przy użyciu świec dymnych i innych gadżetów - przyp. MT)
To już szósta edycja. Na ten rok jest przewidziane sporo nowości...
- Miało być jeszcze więcej. Niestety, na pierwszy camp nie doleciał Ralph Samson, bo pojawiły się u niego dosyć poważne problemy rodzinne. Miejmy nadzieję, że dołączy do nas w kolejnych dniach. Mamy tutaj jednak tyle niespodzianek i prezentów dla dzieci, że sądzę, iż wynagrodzi to brak jednego z najlepszych koszykarzy w historii. Dzięki naszym sponsorom, mamy dla dzieci tablety, wyjazdy na mecze NBA itd. Tego za moich czasów nie było. Jak wygrywało się jakieś turnieje streetballa, to dostawało się smycz na kluczę i kubeczek, a dziś są to przedmioty elektronicznej i wyjazdy do Stanów. Miejmy nadzieję, że dzieci to docenią.
Czym są dla ciebie takie spotkania z dziećmi?
- Kolejnym impulsem do ciężkiej pracy. To taka pozytywna energia. Przychodzę na trening i widzę dzieci, które mnie podziwiają, wpatrują się we mnie jak w boga i mówią, że siedzą o 3 nad ranem i oglądają moje mecze. To jest ogromna presja i odpowiedzialność, którą muszę udźwignąć, żeby ich nie zawieść. Proszę sobie wyobrazić, co się dzieje, kiedy ominę jakieś dziecko i nie dam mu autografu albo koszulki. Spotkanie z dziećmi sprawia mi przyjemność. To dla mnie odskocznia od poważnej koszykówki, gdzie za każdym razem jak postawię stopę na parkiecie, to pierwszą rzeczą, o której myślę, jest urwanie głowy mojemu przeciwnikowi.
Na twoim campie ma się pojawić także inny koszykarz NBA - Jared Dudley. Czy jego przenosiny do Los Angeles Clippers w jakiś sposób zmieniają plany?
- Miejmy nadzieję, że nie. Jared powinien się pojawić w najbliższym czasie. Nie mamy żadnych sygnałów, że miałby się nie pojawić. Jeżeli również on nie przyjedzie, to po prostu zwariuję... Nawet nie dopuszczam takiej myśli. On powinien być w Polsce w poniedziałek albo wtorek.
Dlaczego akurat on? Trzymacie się blisko?
- Zdecydowanie. Bardzo się lubimy. To bardzo inteligentny chłopak i liczę na jego pomoc.
Z twoim zdrowiem już wszystko w porządku? Bo były niedawno kłopoty...
- To prawda. Naderwałem ścięgno pomiędzy drugim a trzecim palcem u stopy. Dziś jestem już zdrów w 100 procentach. Nie jestem jednak pewny, czy za 20-30 meczów ta kontuzja się nie odnowi ani nie będzie sprawiała mi na tyle problemów, żebym musiał wypaść w trakcie sezonu. Dlatego muszę jeszcze wrócić do Stanów, do kadry dołączę trochę później. Ale na mistrzostwach Europy już wystąpię.
Czego możemy się spodziewać po naszej reprezentacji w tym turnieju? Do faworytów chyba nie należycie.
- I bardzo dobrze. Mamy bardzo młodą grupę zawodników, którzy z taką presją nie daliby sobie rady. Lepiej startować z pułapu, w którym po prostu jedziemy na mistrzostwa i zobaczymy jak wypadniemy. Na pewno wszyscy mają jakieś oczekiwania, ale niech one nie będą pompowane. Pojedziemy, zobaczymy jaki będzie wynik, a później będziemy się zastanawiać czy wypadliśmy dobrze czy źle.
Kluczowa będzie chyba współpraca z Maciejem Lampem?
- Mamy zagrać razem. On na pozycji silnego skrzydłowego, ja na centrze. Powinno się to układać, bo znamy się całe życie. Natomiast nie ma co ukrywać - są to dwa samce alfa, które bardzo dużo chcą i dominują. Miejmy nadzieję, że stado będzie wystarczająco duże na dwa lwy.
A możesz coś powiedzieć o swojej przyszłości w NBA?
- Może się bardzo dużo zmienić. Moja sytuacja jest teraz całkowicie inna niż rok czy dwa lata temu. Ciężko mi określić, czy będę wymieniony czy nie. Jestem dziś zawodnikiem Phoenix Suns i to jest najważniejsze. Jeśli zmienię klub, nie będzie to dla mnie degradacja tylko ogromny sportowy awans, ponieważ odejdę z klubu, który jest jednym z najsłabszych w lidze, do jednego z najpotężniejszych. Koniec końców - to i tak jest NBA, a więc spełnienie wszystkich marzeń. Nieważne, jaki to będzie klub - ważne, że będę zawodnikiem NBA. I zrobię wszystko, żeby grać jak najlepiej.
Czujesz, że przyszedł moment na zmianę otoczenia?
- Nie chodzi o zmianę otoczenia, tylko o odgrywanie trochę innej roli. Również to się zmieniło. Teraz będę już postrzegany jako jeden z weteranów i zawodników, który ma wziąć pod skrzydła młodych graczy, tak jak mnie kiedyś brali inni. Będzie ciekawie. W kadrze pewnie występował jako lider, więc będę musiał świecić przykładem nie tylko na boisku, ale też poza nim.
Tymczasem do Phoenix trafił ostatnio młody Ukrainiec Aleks Len. Co o nim sądzisz? Widziałeś go już w akcji?
- Poza parkietem będzie moim uczniem, a na parkiecie będę jego katem. Taka jest droga. Tak się walczy w NBA.
W innych klubach NBA też doszło do sporych zmian. Dwight Howard przeszedł do Houston Rockets. Czy to może jakoś zmienić układ sił w lidze?
- Na pewno. Dwight jest takim zawodnikiem, który może zmienić najsłabszą drużynę w najlepszą. Na początku sezonu powinniśmy wiedzieć więcej. Myślę, że przez to Lakersi będą trochę słabsi.