Do rozpoczęcia marszu są jeszcze dwie godziny, gdy spotykamy się na zapleczu Muzeum Literatury, gdzie zorganizowano wielką garderobę dla artystów takich jak Daryl, albo Clara Smith. Clara ma czternaście lat i gustowny, srebrny aparacik na zębach. W paradzie będzie przebrana za księżniczkę.
Jej kostium to plastikowy kombinezon, który bardziej przypomina strój astronautki, niż księżniczki, ale za to na pewno nie będzie jej zimno. – Pod spodem mam tylko T-shirt – uśmiecha się dziewczyna. My, w futrzanych czapkach i rękawiczkach, zazdrościmy uczestnikom parady rozgrzewającym ich kostiumów i emocji, dzięki którym przenikliwy wiatr ani padający bez przerwy mokry śnieg nie jest w stanie zepsuć im humorów. Przeciskamy się do wyjścia pomiędzy gablotami zawierającymi skarby irlandzkiej literatury. Trzeba przyznać, że nazwiska pochodzących z Dublina mocarzy literatury budzą podziw: Jonathan Swift – autor Podróży Guliwera, Bram Stoker (Drakula), Georg Bernard Shaw, Oscar Wilde, poeta William Butler Yeats, Cecil Day-Lewis (ojciec laureata Oscara aktora Daniela Day-Lewisa), dramaturg Samuel Becket, no i oczywiście James Joyce...
Za oknami narasta dźwięk bębnów. Pogoda jest fatalna, ale ulicami Dublina ciągną tłumy w stronę punktu, w którym parada się rozpocznie. Wszyscy mają obowiązkowo jakieś zielone elementy garderoby: kapelusze, peruki, koszulki, czy choćby przypięte do płaszczy koniczynki. Przy bramce porządku pilnuje John O’Connor. Uważnie lustruje przechodzących uczestników imprezy. Pora jest jeszcze wczesna, ale w pobliskich barach ciemne piwo Guinnessa leje się już strumieniami, więc nie wiadomo, co komuś rozgrzanemu trunkiem wpadnie do głowy. Ale póki co, John nie ma nic do roboty. „W zeszłym roku było ciepło, świeciło słońce i trzeba było co chwilę kogoś uspokajać – tłumaczy – Przy takiej pogodzie jak dziś, nikomu nie chce się rozrabiać. I dobrze”.
Punktualnie w południe rusza barwny korowód. Mokrymi od deszczu ulicami najpierw przechodzi oddział wojska, za nim, w złotej karecie ciągnionej przez czwórkę siwych koni przejechał burmistrz, regiment dudziarzy, za nim komik przebrany za świętego Patryka, który co chwilę pytał zgromadzoną publiczność: „A czy ja mogę abdykować?”, dudziarze policji z rozszczekanymi psami, policja konna, francuscy marynarze, a przede wszystkim rozśpiewane i grające pełne energii marsze orkiestry z różnych stron świata. Przed zgromadzonymi wzdłuż trasy, zmarzniętymi dublińczykami, z towarzyszeniem bębnów i trąbek, przechodzą barwne grupy. Są strażacy z Nowego Jorku, żonglerzy, polarnicy z górą lodową i wielorybem i kilkudziesięcioosobowe orkiestry uniwersyteckie z różnych zakątków kraju i świata (bardzo wiele reprezentacji przyjechało ze Stanów Zjednoczonych – te ekipy są doskonale zgrane, świetnie przygotowane i grają amerykańskie standardy), a także najdziwaczniejsi przebierańcy. Za jedną z orkiestr szkolnych snuje się hrabia Drakula podrygujący w rytm wybijanych taktów, za inną ciągnięta jest gigantyczna kula ziemska, wokół której jeżdżą na rowerach uczy przebrani za samoloty. Publiczność pozdrawiają naturalnej wielkości ludziki lego, wielkie myszy, smoki i lalki. Wszystko w rytmie radosnej, pełnej energii muzyki, która zamienia szare, mokre, zimne popołudnie w jeden z najbarwniejszych, najweselszych dni w roku. Choć puzoniści co jakiś czas muszą wylewać wodę z instrumentów, a klarneciście z zimna drętwieją palce, muzyka nie przestaje grać ani na chwilę przez półtorej godziny przemarszu przez miasto. Kiedy z ulicy zniknęli ostatni uczestnicy parady, zza chmur wyszło słońce.