Co piątek, na naszym blogu znajdziecie nową propozycję na aktywne (bądź przeciwnie – leniwe) spędzenie weekendu. Wszystko oczywiście przetestowane przez nas osobiście. Dziś Fuerteventura, czyli Wyspa Wiatrów. Najdalej wysunięta na wschód z archipelagu Wysp Kanaryjskich. W czasach reżimu generała Franco pełniła rolę hiszpańskiego „Sybiru”. Na surową, piaszczystą i nieurodzajną Fuerteventurę zsyłano więźniów politycznych. Smagana wiatrami znad Sahary, wysuszona tak, że wodę wyciskano tu (dosłownie) z kamieni, była piekłem skazańców. Dziś jest rajem dla turystów.
Dziennikarze z zawodu. Podróżnicy z namiętności i ciekawości świata
Asfaltowa wstęga urywa się gwałtownie, przechodząc w pokrytą wulkanicznym żużlem żwirówkę. O spód samochodu tłuczą wściekle luźne, pryskające spod kół, kamienie. I tak mamy szczęście, bo jeszcze parę lat temu na wyspie niemal wszystkie drogi wyglądały właśnie w ten sposób, ale pieniądze unijne zdziałały cuda i teraz między lotniskiem w stolicy Puerto del Rosario, a luksusowymi hotelami w Corralejo na północy i Morro Jable na południu, wybudowano drogę szybkiego ruchu z prawdziwego zdarzenia. Jednak jeśli nie jest się typowym turystą „leżakowym” i chce się zobaczyć coś więcej niż plażę przy hotelu, to trzeba się liczyć z ostrą jazdą po górskich, szutrowych drogach. A my właśnie chcemy choćby rzucić okiem na dzikie, skaliste wybrzeże od strony Ameryki.
Trzask! W pożyczonym oplu pęka opona. Wysiadamy z samochodu i odruchowo łapiemy się rozgrzanej karoserii. Nie bez powodu Fuerteventura (mocny wiatr) tak się nazywa. Jesteśmy ledwie kilkaset metrów nad powierzchnią lazurowego morza, a mam wrażenie, że wieje tu tak mocno jak w Himalajach. To z powodu różnicy ciśnień. Rozgrzane wyżowe powietrze znad Sahary zderza się z nasyconym wilgocią niżem atlantyckim. Efekt jest taki, że przez znaczną część doby w górzystym wnętrzu Fuerteventury kłębią się burzowe chmury, a wieje tak, że głowę urywa. I gdzie ten opel ma koło zapasowe? Bagażnik jest pusty, więc...
„Popatrz pod spodem” – radzi kierowca wysłużonego seata, który zatrzymał się widząc zmartwionych turystów. – „A zresztą... – wąsaty szofer rzuca krótkie spojrzenie na zjawiskową blondynkę, która siedzi obok niego, jakby sprawdzał, czy bogini na niego patrzy. Na szczęście patrzy – ...A zresztą odsuńcie się, sam wiem najlepiej i najlepiej potrafię zmienić to koło. Tylko nie zasłaniajcie mi i nie przeszkadzajcie!”.
Zgodnie z życzeniem wąsacza odsuwamy się, nie zasłaniamy i nie przeszkadzamy. A on, rozkwitając dzięki zachwytom współpasażerki, która dopinguje go z wnętrza seata, zmienia nam koło w olimpijskim tempie. Możemy jechać dalej.
Jeszcze tylko kilka serpentyn i możemy spojrzeć z wysokiego klifu na niegościnne zachodnie wybrzeże. Nic dziwnego, że nie ma tu ośrodków turystycznych, ani urokliwych miasteczek. Wielkie fale wściekle biją o wulkaniczne skały. Wracamy na „afrykańskie” wybrzeże, wykąpać się w ciepłym oceanie i na Playa Sota Vento pooglądać surferów.
Wschodnie wybrzeże Fuerteventury, to jedno z najlepszych miejsc na świecie do uprawiania sportów wodnych. Podczs odpływu można tu obserwować najlepszych zawodników świata. Gdy co dwanaście godzin ocean podchodzi pod luksusowe hotele i ośrodki sportowe, na płytkie laguny wypuszczają się nawet dzieci i początkujący, by w wodzie po kolana, a najwyżej po pas, próbować pierwsze ślizgi.
Jedziemy do Betancurii, pierwszej stolicy wyspy. To tu zamieszkał francuski konkwiskador Jean de Bethencourt, który na początku XV wieku zdobył Fuerteventurę dla hiszpańskiej korony. Tak, to nie pomyłka. Francuski szlachcic służył Hiszpanom. I to tak dobrze, że jego krewniacy rządzili wyspą jeszcze w XIX wieku. Po drodze zjeżdżamy na wąską szutrówkę kierując się na Las Penitas, żeby odwiedzić chyba najpiękniej położoną kapliczkę, jaką widziałem w całym swoim życiu. To tu franciszkanie, w jednej z pieczar w wulkanicznym tufie, odnaleźli cudowny alabastrowy posążek Madonny. Był rok 1424, dopiero zaczynała się era konwisty więc to naprawdę zastanawiające, skąd Madonna wzięła się w górskiej pieczarze. Cud, prawda? Dziś święta figurka zdobi kościół w La Oliva, a w kapliczce jest księga, do której można wpisać swoje modlitwy i wota od pielgrzymów. Można wierzyć, można nie wierzyć, ale widok z nad małego kościółka na wnętrze wyspy: wyślizgane skały i surową, pustynną równinę otoczoną rudymi górami, jest naprawdę cudowny.
Nagle, jak spod ziemi wyskakują zwinne wiewiórki i dopraszają się, by oddać im nasze drugie śniadanie. Jest ich mnóstwo. Aż trudno uwierzyć, że to całkiem „świeży nabytek”. Sympatyczne stworzonka przywieźli hiszpańscy legioniści z gór Atlasu w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Miały być zwierzątkami domowymi, ale... Jak to bywa – uciekły i rozmnożyły się w górskich dolinach. Polują na nie z upodobaniem kruki i jastrzębie.
Oczywiście karmienie ich jest surowo zabronione...
W drodze do Betancurii mijamy świętą górę Tindaya. Samotny granitowy ostaniec wznosi się na pustej przestrzeni niczym egipska piramida. Nic dziwnego, że rdzenni mieszkańcy wyspy – zwani Majoreros - mieli tu swoje sanktuarium. Wjazdu do Betancurii bronią wielkie posągi dwóch miejscowych wodzów Guise i Ayose. Walczyli dzielnie przeciwko konkwistadorom, ale ostatecznie musieli uznać wyższość rycerzy z Europy. Jednak pozostała legenda i posągi, które kobiety z czułością dotykają w „newralgicznych” miejscach. Podobno to przynosi szczęście w miłości. Hmmm...
Wnętrze północnej części wyspy, to smagana wiatrem równina. Z daleka widać niewielkie farmy, najczęściej z górującym nad zabudowaniami wiatrakiem. Są dwa typy wiatraków: Pan i Pani Wiatrak. Służyły do mielenia uprzednio prażonych ziaren zbóż na „gofio” – mąkę o słodkawym, karmelowym smaku – podstawowe pożywienie wyspiarzy do połowy XX wieku.
Jedna z osad została zamieniona na skansen. Można tu zobaczyć jak wyglądało twarde życie na podzwrotnikowej wyspie. Największym problemem była tu woda. Nie ma tu żadnych rzek, a woda z podziemnych strumieni ma ciężki, słony posmak. Żeby ją przefiltrować, używano cienko rżniętych wapiennych dzbanów. Płyn przeciekał kropla po kropli do podstawionego poniżej naczynia. Żeby ugasić pragnienie, trzeba było sporo cierpliwości. Nic dziwnego, że zsyłano tu skazańców i więźniów politycznych.
Wszystko zmieniło się po tym, jak odkryto turystyczne walory Wysp Kanaryjskich. Fuerteventura ma kilometry naturalnych, piaszczystych plaż. Dla spragnionych słońca wczasowiczów pustynne wybrzeże to całkiem pożądany widok. O walorach turystycznych decyduje też ukształtowanie terenu. Nie ma, może poza Teneryfą, wyspy bardziej zróżnicowanej klimatycznie i przyrodniczo. Wschodnie i zachodnie wybrzeże to dwa inne światy. Pustynne wnętrze na północy nie przypomina górzystego interioru na południu. Znajdziemy tu wygasłe wulkany i piaszczyste plaże, małe, zagubione w górskich dolinach miasteczka i nowoczesny, tętniące życiem miasta na wybrzeżu. No i jest tu zdecydowanie taniej niż na pobliskiej Lanzarote – która w świecie ma lepszy PR dzięki dziełom sztuki artysty i architekta Cesara Manrique. Ale o tym, kiedy indziej...
Gdzie mieszkać
Hotele i pensjonaty największych sieci mają podobny standard na całym świecie. I choć na co dzień jesteśmy programowo „anty all inclusive”, jeśli chodzi o Wyspy Kanaryjskie, wykupienie wycieczki z biurem podróży wydaje się najrozsądniejszym pomysłem. Koszt biletu lotniczego – gdybyśmy chcieli kupić go samodzielnie, często jest taki sam, jak całej wycieczki z hotelem i wyżywieniem. Co nie znaczy, że popieramy leżenie nad basenem na leżaku. Na miejscu można wypożyczyć samochód i samodzielnie, lub z miejscowym przewodnikiem zwiedzać wyspę. Naprawdę warto.
Co zjeść?
Miejscowe jedzenie tradycyjnie oparte jest na dwóch składnikach: mące gofio i produktach z mleka koziego. Najsłynniejsze są kozie sery majorero i do tego kawa carajllo – z odrobiną gofio i kropelką brandy.
W skansenie Ecomuseum de Alcogida warto jest spróbować pieczonego na miejscu chleba. Z odrobiną oliwy z oliwek i solą morską jest absolutnie rewelacyjny!
Co zobaczyć?
A teraz w telegraficznym skrócie:
Co przeżyć?
Jakie pamiątki przywieźć?
Oczywiście, jeśli chodzi o psa, mam na myśli jego zdjęcie. Choć na dorocznych targach rolniczych w Puerte del Rosario, można kupić szczeniaki rasy, która dała nazwę całemu archipelagowi (nie od „kanarków”, tylko psów – łac. „canis” które zadziwiły pierwszych podróżników – powstała nazwa „Wyspy Kanaryjskie”) to jesteśmy zdania (a nasze dwa koty energicznie pomiaukują twierdząco), że psy kanaryjskie zdecydowanie najlepiej prezentują się w swoim naturalnym środowisku, na wyspie na środku Oceanu Atlantyckiego. I tam należy je odwiedzać...