
…czyli dwa dobre thrillery i jeden mniej udany kryminał
REKLAMA
Jorn Lier Horst – „Poza sezonem”
Pierwsze zdanie: „Znad morza napływały rzadkie kłęby mgły.”
Pisząc tu jakiś czas temu o „Psach gończych” Horsta użyłem sformułowania, iż autorowi udało się coś niesamowitego, bo przy raczej szczątkowej akcji (żeby nie napisać jej braku) buduje odczuwalne napięcie, które systematycznie rośnie aż do finału. W „Poza sezonem” jest dokładnie na odwrót. Samej akcji jest już całkiem sporo - pojawia się kilka trupów, jest skok na dużą kasę, pościg - co prawda jedynie na nogach, po bazarze - ale zawsze. Nie ma natomiast specjalnie wielkiego napięcia – numer z tajemniczo spadającymi martwymi ptakami z nieba, który jak mniemam miał to napięcie podkręcać, niestety nie działa tak jak powinien.
Mimo tego książkę czytało mi się całkiem dobrze, bo Horst wciąż wykonuje bardzo dobrą robotę jeżeli chodzi o przedstawianie zwykłej, trudnej i nieco monotonnej pracy policji. Oddawanie jej realiów, wykorzystywanych technik operacyjnych, mozolnego główkowania – bez zarzutu. Język i narracja – bez zarzutu. Główny bohater, czyli komisarz Wisting, podobnie jak w „Psach gończych" niestety jest mało porywający, ale tak to już często u tych zimnych Skandynawów bywa. Wszystko szło w miarę fajnie do momentu, w którym akcja przeniosła się z Norwegii na Litwę, a komisarz zaczął dumać nad biednym, naznaczonym przestępczością krajem wschodniej Europy. Banał banałem banał pogania. Ale to jeszcze nic. Szczyt infantylnego myślenia osiąga Horst prezentując poglądy litewskich bandytów, których ulubionym bohaterem musiał być w młodości Robin Hood – no koń by się uśmiał.
Skandynawowie jakoś nie czują Wschodu i tamtejszych klimatów, bo przecież nie tylko Horst poległ zajmując się tym tematem. Takie „Psy z Rygi” Henninga Mankella dziejące się na Łotwie były chyba najsłabszą z części cyklu o Kurcie Wallanderze. Horsta jednak nie skreślam i będę go dalej czytał, zwłaszcza że mam do nadrobienie „Jaskiniowca”, który jest ponoć najlepszy z trzech dotychczas wydanych w Polsce tomów z Wistingiem w roli głównej.
Stuart Neville – „Zmowa”
Pierwsze zdanie: „Ktoś za nami jedzie – powiedział Eugene McSorley.”
Zacznijmy może od rzeczy najistotniejszej - kto nie czytał „Duchów Belfastu” Neville’a niech się czasem nie zabiera za „Zmowę”, bo ni w ząb nie będzie wiedział, o co w niej chodzi. To bezpośrednia kontynuacja „Duchów” jest. Kwestia numer dwa - kto nie czytał „Duchów Belfastu”… ten gapa. Rozpływałem się tu zresztą jakiś czas temu nad tą pozycją. Neville jest świetny w tym co robi, ale mam wrażenie bardzo słabo znany w Polsce. I póki co nic nie wskazuje, że sytuacja ulegnie zmianie, bo jeśli o jego pierwszej książce można było tu i ówdzie przeczytać, tak „Zmowa” przeszła prawie bez echa.
A szkoda, bo to znów bardzo dobrze skonstruowany sensacyjny thriller. Taki rasowy, w którym chodzi głównie o zemstę i zdradę. Napisany mocnym i zwięzłym językiem. Z dobrym tempem, wciągającą akcją, systematycznie budowanym napięciem, mroczną atmosferą i świetnie sportretowanymi postaciami. Tym razem, znany z „Duchów”, były cyngiel IRA, Gerry Fegan, jest jednym z trzech głównych bohaterów opowieści. Dwóch pozostałych, to zagubiony życiowo inspektor Jack Lennon i niejaki Podróżnik, płatny morderca mający luki w pamięci, który ma za zadanie sprzątnąć Fegana. Dzięki tym trzem panom wnikamy w fabułę, poznając ją z ich naprzemiennie serwowanych punktów widzenia. Wszystkich łączy to, że są na swój sposób nieszczęśliwymi samotnikami. A każdego Neville umiejętnie zgłębia od strony psychologicznej, kładąc nacisk zwłaszcza na Lennona. Ale to co znów podoba mi się tutaj chyba jeszcze bardziej niż sama akcja, to tło społeczno-polityczne i wiernie oddane realia Irlandii Północnej. Czyli ten niezmiennie tlący się konflikt między katolikami i protestantami:
„Nigdy się nie dowiemy, jak głęboko to sięgało. Drobiazgi i duże sprawy. Lojaliści dostarczali republikanom pirackie płyty dvd i tabletki ecstasy, republikanie lojalistom lewe paliwo i szmuglowaną wódkę w hurtowych ilościach… Jedni i drudzy żywili się nienawiścią, udawali, że walczą w imię jakiejś pierdolonej sprawy, a tym czasem nawzajem ładowali sobie forsę w kieszenie. I te egzekucje… Ile naszych wystawiliśmy lojalistom? Ilu swoich lojaliści wystawili nam?”
Znów, podobnie jak w „Duchach z Belfastu”, może ciut razić naciągany finał ale trzeba również pamiętać, że to przecież rozrywka jest. Co prawda z poważnym drugim dnem, ale jednak. Wyborna lektura.
Paula Hawkins – „Dziewczyna z pociągu”
Pierwsze zdanie: „Przy torach leży kupka ubrań.”
Mam już tak, że do książek z łatką światowego bestsellera podchodzę jak pies do jeża. A raczej nie podchodzę tylko obszczekuję z daleka i obiegam większym łukiem. Nawet nie obwąchując, za to posiłkując się luźną myślą: „może kiedyś przeczytam, ale pewnie raczej nigdy”. Z drugiej strony nie ma takich reguł, od których nie byłoby wyjątków. Tak stało się właśnie z „Dziewczyną z pociągu”. Pomimo tego, że światowy bestseller i to w dodatku najszybciej sprzedający się w historii, chwyciłem od razu i „skonsumowałem” w trymiga.
W thrillerze psychologicznym Pauli Hawkins narrację prowadzą naprzemiennie trzy kobiety, z tym że pierwsze skrzypce gra tu ta będąca „na skraju przepaści,” alkoholiczka Rachel (wzorcowo skonstruowana i przedstawiona postać), którą mąż porzucił dla innej.
„Czułam się odizolowana w swoim nieszczęściu. Odizolowana i samotna, więc zaczęłam trochę pić, a ponieważ z czasem piłam coraz więcej, byłam coraz bardziej samotna, bo nikt nie lubi przebywać w towarzystwie pijanej dziewczyny. Przegrywałam więc piłam, piłam, więc przegrywałam. Lubiłam swoją pracę ale nie zrobiłam błyskotliwej kariery, a nawet gdybym zrobiła, bądźmy szczerzy: u kobiety wciąż liczą się dwie rzeczy – uroda i to, jak sprawdza się w roli matki. Nie jestem zbyt ładna i nie mogę mieć dzieci, więc jaka jestem? Bezwartościowa.”
To ona jest tą tytułową dziewczyną z pociągu. I z jej perspektywy poznajemy większość wydarzeń. Oprócz niej mamy jeszcze wikłającą się w romanse Megan, której losy poznajemy głównie z retrospekcji ponieważ szybko zostaje uznana za zaginioną oraz zapatrzoną w swoje dziecko Annę - Hawkins opisuje ją najbardziej powściągliwie. Wszystkie te trzy panie będą miały swoje tajemnice, które autorka będzie czytelnikowi stopniowo i umiejętnie odsłaniać.
W telegraficznym skrócie chodzi o to, że będąca najczęściej na dużej bańce Rachel, której często rzeczywistość zlewa się alkoholową maligną, z zaskakującą determinacją próbuje się dowiedzieć „co?” lub „kto?” stoi za tajemniczym zniknięciem Megan. Więcej pisać nie będę żeby nie psuć czytelnikom zabawy. A ta trzeba przyznać jest świetna. Książka dobrze się zaczyna, fajnie rozwija i jest mądrze skomponowana. Hawkins bardzo sprawnie mnoży i myli tropy, buduje gęsty, niepokojący klimat i do samego końca stopniuje napięcie. Co prawda nie ma tu jakiejś spektakularnej akcji, ale sporo dzieje się na drugim i trzecim planie oraz na gruncie psychologicznym. Dużo tu mniejszych lub większych dramatów, zaskakujących mrocznych sekretów skrywanych przez pozornie normalne rodziny, kłamstw i półprawd, które z czasem układają się w jedną sensowną całość.
Nie byłbym do końca sobą, gdybym do czegoś się nie przyczepił. W książce tej wszystko jest niestety trochę zero jedynkowe – kobiety bez wyjątku nieszczęśliwe, a mężczyźni jedynie źli. Lekko irytujące uproszczenie. Co nie zmienia faktu, że lektura „Dziewczyny” wciąga, czyta się ją błyskawicznie i z przyjemnością, a satysfakcja po zakończeniu jest bez mała gwarantowana. Warto.
Aktualnie czytam:
