Najsmutniejsze w tej super zabawnej historii nie jest nawet to, że jej bohaterowie oddają się tak chętnie marzeniu o powrocie do czasów sprzed emancypacji, ale to, że emancypacja oznacza tu nieuchronny schyłek literatury gejowskiej (cokolwiek ta literatura miałaby oznaczać). Nie dość, że nie można zamieszkać w Lolelaj (także i w sensie całkiem dosłownym: ten, który chce zostać po zamknięciu lokalu, w końcu zostaje wyrzucony), to dopiero koniec wyobrażonej podróży do Lolelaj okazuje się początkiem prawdziwej bezdomności.
Utopia gejowska, jaką chce być powieść Bartosza Żurawieckiego musi więc szukać dopowiedzenia w epilogu, ale ta rozpaczliwa próba reaktywacji (klubu, legendy, relacji, literatury) w swej nieprawdopodobnej sztuczności traci ostatecznie właściwą największym gwiazdom „moc przemieniania spektaklu w prawdę”. Gdy teatr przestaje uwodzić aktorzy przemieniają się wnet w pretensjonalnych, żałosnych i kiczowatych desperatów. Oto wielkość i nędza kondycji gejowskiej wieku średniego tak świetnie, a przy tym autoironicznie rozegrana przez Żurawieckiego.
W tym epilogu Mateusz, artysta w wiecznej depresji (rzecz jasna „w tym życiu równoległym, mniej istotnym”, więc poza Lolelaj), hamletyzujący jak Woody Allen, tym razem całkiem przypadkowo trafia do knajpy, która kiedyś zdawała się być dla niego domem i kościołem. I choć niewiele zmieniło się tu po remoncie, i choć przy barze wciąż czekają na niego dawni przyjaciele a nawet (a zwłaszcza) wydarza się wreszcie to, czego każdy z nich pragnął a nikt nie mógł się spodziewać, to szybko okazuje się, że „nie ma powrotu do przeszłości” a „świetlana przyszłość” wcale nie będzie taka świetlana.
W tym odnowionym świecie brakuje tylko Ignaca. Na jego cześć właśnie Mateusz próbuje podpalić swojego drinka, ale zamiast drinka (trudno żeby się zapalił) płonie postawiona obok fotografia zmarłego przyjaciela – „Niech płonie ! To takie symboliczne. Odradzamy się jak Feniks z popiołów”. Piotr Sieklucki w inscenizacji Lubiewa także sięgnął po słynną scenę z Popiołu i diamentu, ale zrobił to w geście „wkluczenia” zapoznanej opowieści wykluczonych ciot w wielką dominującą heterohistorię. A te oto „ploteczki i świńskie rozmówki, przelotne uniesienia, rutynowe seksy, pijackie zrywy” choć niewątpliwie zasługują na to by zostać spisane, to wcale nie pchają się na karty polskich dziejów pozostając marginalną, nostalgiczną opowieścią celebrującą bezpowrotnie utraconą świętość swych początków.
Lolelaj będąc odtąd jedynie tym czym jest, nie może już uwodzić swą tajemnicą, nie może już niczego obiecywać, nie może kusić i zniewalać. Gdy w darkroomie po raz pierwszy zapalają się światła ginie na zawsze jego erotyka (a z nią i metafizyka). Półmrok podtrzymywany przez zagorzałych obrońców heroicznej tradycji przegrywa z oświeconą nowoczesnością niosącą w sobie przymus pełnej transparentności (politycznej, obyczajowej, językowej) a wraz z nim obok tolerancji także i – niestety – małżeńską monogamię. Jeden z bohaterów, który na wstępie wygłasza swój sprzeciw wobec imitacji heterokultury: „Pedalstwo nie ma już nic do zaproponowania, stało się małą, wulgarną kopią normalności – Na każdym kroku bandy monogamicznych bankrutów wyciągających łapy po obrączki“, w finale sam pragnie te łapy wyciągnąć.
Catherine Deneuve, która objawia się w epilogu jak Deus ex machina aby zainaugurować działalność sali, którą bywalcy Lolelaj zgodnie ochrzcili jej imieniem (lecą tu filmy „bezkostiumowe” a na środku wisi rzadko używany sling), dobrze wie, że „gwiazdy nie mogą być swoimi własnymi diwami”, więc nie mogą już dążyć do swojego Lolelaj i w „pustce jedynie odkrywać muszą nową pełnię”. Czasy emancypacji to właśnie dobrze oświetlona pustka, która nie pozostawia już miejsca na żaden eksces: „Poszaleli z tą normalizacją! Niedługo nie będzie z kim robić rewolucji”. Bo po co robić rewolucję gdy rewolucja już się dokonała?
Do Lolelaj dedykowana „chłopakom z LD” to oczywiście powieść z kluczem. Mimo konwencjonalnego zapewnienia, że „wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest przypadkowe i wynika jedynie z kaprysów pamięci autora“ dość łatwo rozwikłać tę przypadkowość – Wilkołacza to Wilcza, Kruka to Krucza a samo Lolelaj to istniejące do dziś Lodi Dodi. Bez trudu też zidentyfikujemy literackie pierwowzory w postaciach Maćka Nowaka, Jacka Kochanowskiego, Jej Perfekcyjności, Michała Głowińskiego… no i samego autora. Dla innych, nieznanych szerokiej publiczności a dobrze znanych w środowisku, Lolelaj to właśnie jest scena, na której mają swoje 5 min. w telewizyjnym prime line.
Nie wiadomo jeszcze, czy pojawią się pretensje tych wszystkich, którym Żurawiecki „ukradł” historie albo przeciwnie, nie wziął ich w ogóle pod uwagę. Ale nie będzie raczej procesów o zniesławienie mimo, że życie klientów Lolelaj sprowadzone zostało tu do picia, ruchania na lewo i prawo (albo opowieści o ruchaniu na lewo i prawo), niedojrzałych gier i zabaw, wiecznej pogoni za chłopcami, naiwnych marzeń o wielkiej miłości. Wymiar anegdotyczny szybko jednak schodzi na dalszy plan oddając pole rozważaniom o naturze i kulturze współczesnych gejów 40+, które zamknąć można by w niezgrabnej formule antynowoczesnej nowoczesności post-wykluczonych.
Do Lolelaj, opatrzone mottem z Kawafisa: „Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza” rozpięte jest między hedonizmem a anhedonią (często pojawia się to słowo) a wszelkie próby przezwyciężenia tego impasu z góry skazane są na porażkę. Okazuje się, że nawet gdy się pije dzień w dzień niełatwo zostać alkoholikiem (a przecież „muszę zostać alkoholikiem, bo trzeźwość mnie zabija“). Można też spalić wszystkie książki, ale od literatury nie ma ucieczki. Wytrwale badając powierzchnię (bo to jest główne zadanie bohaterów) w pewnym momencie i tak wpada się w głębię, a głębia w tym świecie zawsze musi być heteronormatywna. Odrzucenie kultury – źródła cierpień, tak czy inaczej zdominowanej w najdrobniejszych przejawach przez heteronormę nie prowadzi więc do trwałego zbudowania kultury przyjemności, która miałaby wyrazić to, co dotąd pominięte bądź celowo przemilczane.
W tym rozbieraniu jest bowiem więcej ubierania niż się bohaterom wydaje. „Cóż bardziej naturalnego od nagości?” (często zrzucają ciuchy, bo w dolnym barze można dzięki temu dostać darmowego drinka). A jednak nagość (cielesna i duchowa) wzmaga tylko barokowy kostium, w którym uwikłana jest wciąż świadomość gejowska. Nie łatwo wyplątać się z własnego-cudzego języka a próby jego ironicznego ośmieszenia okazują się bezskuteczne. Cięta riposta pozostaje jedynie towarzyską konwencją, dzięki której pedały-intelektualiści osiągają najwyższy orgazm. „Tam zawsze wszystko wydawało się większe, piękniejsze, intensywniejsze“, a było po prostu przegięte i staroświeckie.
Lolelaj jeśli ma być utopią to raczej „nie-miejscem” niż „dobrym miejscem”. Nie jest to żaden poważny projekt mający na celu stworzenie dla gejów raju na ziemi, lecz fantasmagoryczna i deliryczna baśń z tysiąca i jednej nocy, karnawał, w którym każdy może być przez chwilę gwiazdą z pełną świadomością własnej gry. To wreszcie życie na miarę literatury, możliwe dopiero po odrzuceniu książek, których tony wcześniej się przeczytało. I w takim życiu radykalne gesty nie mogą przynieść wyzwolenia, bo właściwe, choć zdecydowanie mniej spektakularne wyzwolenie już się dawno dokonało, poza Lolelaj.
Dlatego Do Lolelaj jest niewątpliwie świadectwem schyłku literatury gejowskiej. Największe jej osiągnięcia paradoksalnie wciąż albo pochodzą z czasów gdy de facto jeszcze nie istniała albo (jak tu i jak w Lubiewie) w swej stylizacji do tych czasów właśnie nawiązują. Literatura walcząca o prawa gejów (to ona jednak powinna być „literaturą gejowską”) jak każdy dyskurs zaangażowany dość szybko stała się bowiem zwykłym pretekstem gubiąc po drodze właściwy swój tekst. Pisarze od dawna ratunku szukali więc w takim czy innym „powrocie do Lolelaj”, ale książka Bartosza Żurawieckiego w tej tyleż dowcipnej, co dramatycznej reaktywacji utraconego świata sama obwieszcza kres takich nostalgicznych podróży.