Wyszliśmy w końcu ze Starbucks Zebra Tower, przy Mokotowskiej 1 (namiary podaję dla tych, którzy mimo wszystko pragną zweryfikować nasze odczucia i sądy, być może przydatne również dla menagera i działu marketingu, na pewno bardziej niż ankieta: „Jak nas oceniasz?” rozpięta między „rozczarowująco” a „doskonale” albo: „niezadowolony” a „bardzo zadowolony”, czy wreszcie „tak” a „nie”, ankieta skonstruowana właśnie tak, by zawsze wyszło „prawie”).
Z kieszeni wyciągam paragon (a jednak rozczaruję Stashco Stasheffskiego, któremu spodobało się poprzednio „pozostawienie kwestii ceny w obszarze niedomówienia”) i ze zdumieniem odszyfrowuję pokrętne a jednak, jak mnie się zdaje, prawie przeprosiny: „KawaTYGPrzeT 1x 6,50”, a więc w wolnym tłumaczeniu: „Kawa TYGodniowo PrzeTerminowana” albo „Kawa TYGlowo PrzeTapiana” (przez cały tydzień czekam na Wasze interpretacje!).
Idziemy dalej, puszczamy się biegiem, bo kto dziś ma czas by iść za pogrzebem, żyjemy życiem wielkiego miasta i to nam się chwali, że zawsze chcemy łatwiej i zawsze chcemy szybciej. W biegu café sprostać ma właśnie tym oczekiwaniom, jego rytm odpowiadać ma jakoby naszemu a bezpretensjonalność jego stylu oraz przeciętność jego wystroju wspierać ma nasze upodobanie do anonimowości pozbawionej jakiegokolwiek zaangażowania. To kwintesencja kultury instant, typowy produkt masowy schlebiający niewybrednym gustom, a co za tym idzie łatwy w obsłudze: wsyp i zamieszaj.
Ciemno wszędzie, ledwo widzę jasną zazwyczaj, a teraz zmęczoną już, a nawet znękaną twarz Michała, za to na ścianach widzę radosne nieodmiennie twarze rozświetlone światłem bijącym od kawy Jacobs Krönung, rozpromienione słońcem odległych plantacji, rozognione żarem wypalanych gdzie indziej (a nie wiadomo gdzie) ziaren. Czuję się tu raczej jak w osiedlowym pubie i mam ochotę raczej na piwo niż kawę, ale nazwa zobowiązuje a też badania terenowe wymagają niejakich poświęceń.
Michał pyta, jak to ma w zwyczaju, o skład owej tajemniczej mieszanki, którą kupić można chyba w byle markecie, lecz w odpowiedzi słyszy: „nam wcale nie mówią co to jest”. Co się dziwisz Michale, co? A niby czemu mieliby mówić? Wiadomo wszak, że jeśli robusty jest więcej niż 30% (tu zamiast domieszki robusty ledwo wyczuwamy domieszkę arabici) to rzeczywiście nie ma o czym mówić. Espresso bowiem w tych okolicznościach ma posmak gumy, asfaltu, tytoniu (wymieniać dalej?) i choćby wypite w biegu na długo zalega oleistą zawiesiną w naszych trzewiach.
Jeśli Starbucks w tych dniach lansuje słodkie syropy, które osłodzić mają gorycz naszego rozczarowania, a przede wszystkim odwrócić naszą uwagę od jakości ich kawy, to W biegu café idzie o krok dalej, zupełnie z niej rezygnując (bo jak inaczej ocenić mam wybór Jacobs Krönung?) na rzecz całkiej zwyczajnych, domowych herbat. Baristka, właściwie to – o ile w ogóle można tak powiedzieć – herbaciarka (wybacz jej Panie, bo nie wiedziała co czyni a mnie przy okazji wybacz to nadużycie języka ojczystego) zapisuje mi recepturę jednej z nich, najpopularniejszej tu „herbaty zimowej”: czarna Lipton (a więc spod stołu, bo na sprzedaż wystawiają przecież szeroki wybór Dilmah) idzie tu w parze ze zwykłym sokiem malinowym, „takim do wody”, plus pomarańcz (sic!), cytryna, limonka, maliny, imbir, goździki i wreszcie cynamon. Zimowa, zważywszy choćby na znaczą ilość produktów w nią zaangażowanych (nie miejmy złudzeń, poszatkowane czekają na zapleczu na długo przed chwilą, gdy trzeba będzie je wsypać i zamieszać), to już same szczyty tutejszej finezji, wyżyny dobrego smaku. Czy właśnie dlatego, jak mnie zapewnia herbaciarka, zimowa idzie tu jak woda, co oznaczałoby przecież (sugestia dla menagera), że klienci W biegu café chcą już nie tylko ławiej i szybciej, lecz, przynajmiej w tych dniach zimowych, chcą jeszcze i więcej i jakby inaczej.
Przy stoliku tuż obok z trudem dostrzegam znanego aktora serialowego (pamiętacie jeszcze pierwszą serię „Na dobre i na złe”?), który zresztą, jak słyszę, jest tu częstym bywalcem, a słysząc to, rzecz jasna, spieszę z pytaniami i pytam go w te słowa: „A co właściwie jest wyjątkowego w tym miejscu?”, a on mnie odpowiada: „Nic”, to ja go popchnąć pragnę w paradoks i pytam tym razem podchwytliwie: „To czemu Pan tu przychodzi?” a on mnie opryskliwe (zupełnie bez zrozumienia dla powagi naszych dociekań): „Bo nikt mnie tu nie przeszkadza” i wreszcie ja, kapitulując, w odwrocie, w ucieczce: „i ja nie przeszkadzam Panu i już sobie pójdę, dobrze?”. A teraz idąc za jego sugestią nie ujawnię nawet czyja to była sugestia. I myślę sobie po cichu i szepczę sobie pod nosem – a siedź tam grzybie, dopóki Cię kto nie zdybie! Na dobre i na złe.
Idziemy dalej, noga za nogą, krok za krokiem, i choć, jak mówią, nauka nie idzie w las, to my bez tej wiedzy i wbrew swej woli, idziemy na lep, raz po raz. Bo teraz „cała nadzieja w kawie”, zielonej rzecz jasna, wypalanej na miejscu, to gdzie mamy iść, powiedzcie sami, zwabieni bogactwem i prostotą zarazem owego jakże pięknego hasła, idziemy do Green Coffee przy Placu Konstytucji 1 (skąd ta obsesja pierwszeństwa, jak w Starbucks Zebra Tower?). Tu z wielką radością, życzliwym uśmiechem, choć i pewnym niedowierzaniem wita nas Tomek, wita nas w ślad za nim Edyta, pamiętający niezbyt odległe czasy odnowy MiTo, gdy w przerwie remontu do nich właśnie i tylko do nich przychodziliśmy na kawę. Michał zamawia wreszcie espresso (ileż zacięcia, ileż ambicji i cierpliwości w tym młodym chłopaku!), ja zaś jeden z bardziej popularnych tu napojów kawowych Ginger&Honey. Michał siada przy ogromnym stole dzieląc z innymi troski i znoje, ja idę do palarni, która ze względu na szklane, automatycznie przesuwane drzwi oraz niespotykane gdzie indziej stężenie dymu, przypomina mi dawne przedziały dla palących Deutsche Bahn dedykowane jedynie najwierniejszym i najwytrwalszym spośród rzeszy uzależnionych.
Ustawiam się w kącie, tam gdzie pną się pod sufit zielone krzaczory (któż zdoła odgadnąć ich nazwę, ja odgaduję jedynie ich funkcję), w kolejce palaczy okazjonalnych i wsobnych, którym dym obcych papierosów niebardzo smakuje, w palącej potrzebie – to jasne i zrozumiałe, ale i płonnej nadziei, że owe krzaczory zielone godnie zastąpią niedość skuteczną wentylację. Fotografie zawieszone na ścianach nie odsyłają mnie już ani do odległych, na poły mitycznych plantacji (Starbucks) ani rodzimych i rodzinnych jakoby sytuacji (W biegu café) skutecznie przy tym (bo jest to właściwie ich kłopotliwym zadaniem) odwracając moją uwagę od tego, co widzę a raczej czego nie widzę tu i teraz, bo tu akurat kawę zobaczyć mogę nie tylko na zdjęciu i poczuć mogę nie tylko w swej wyobraźni. Fotografie te odsyłają mnie do historii tego miejsca, historii Placu Konstytucji, wokół którego po wojnie powstawał nowoczesny, socrealistyczny i monumentalny zarazem gmach MDM-u, pokazują, że życie w trudnych powojennych czasach miało i swoje smaczki i swoje nadzieje. Wyciągam papierosa (zakupiłem paczkę w biegu café, dzięki czemu niecałkiem poszedł jeszcze w zapomnienie), podpalam, oddaję mu się całkowicie, oczyszczam pole dla świeżo palonej kawy.
Michał (niepalący, co mu się chwali) zdążył już zamówić espresso. Mielą tu zawsze te same ziarna z Ameryki Środkowej i Południowej, bo to sprawdzona włoska receptura, być może nawet czysta arabica, mocne, ale gorzkie, wyraziste, ale pozbawione subtelnych smaków, wyczuwalne nawet w wiadrze spienionego mleka. Zdążył już nawet spytać o datę palenia. Tym razem, dla odmiany, nieco zbyt świeżą, stąd zresztą ciężki posmak goryczy. Czemu nie poczekali jeszcze kilku dni? Może niełatwo im zdążyć z wypalaniem i zmuszeni są, zgodnie ze swym powołaniem, podawać kawę jeszcze odrobinę zieloną?
Niełatwo doprawdy znaleźć ten punkt, w którym budowany z taką pieczołowitością wspaniały gmach roztrzaska się pod naporem własnej ambicji. Zalety Green Coffee – a naprawdę jest ich wiele, poczynając od wysokiej jakości produtów (nie tylko słynne muffiny), kończąc na serdeczniej, profesjonalnej obsłudze, stają się jednocześnie największą ich wadą i podglądając przez ogromne witryny (w Starbucks, jak pamiętacie, były szczelnie przesłonięte) życie tego pokaleczonego, zdeformowanego miasta, zacytować można na tę okoliczność zmarłą niedawno poetkę: „byliby doskonali, lecz wad im zabrakło”.
Green Coffee owszem odnalazł klucz do sukcesu, jest może jedyną sieciówką, która nie straciła domowego, kameralnego charekteru, nie porzuciła przyjaznego, swobodnego stylu, nie popłynęła więc potocznym zbełtanym nurtem anonimowej, masowej produkcji, popadając w sztampę i bylejakość, a jednak, odnajdując ten klucz, w zrozumiałym skądinąd zachwycie, w poczuciu dobrze wykonanej roboty, nie szuka już żadnych ukrytych rozlewisk (nie eksperymentuje), ani nawet zapoznanych głębin własnego nurtu (nie rozwija w pełni swoich możliwości). I nie byłoby w tym może nic dziwnego – wszak nie zmienia się kapitana, który prowadzi swą załogę od zwycięstwa do zwycięstwa, gdyby nie nadciągająca z wolna a już rozhukana fala, znana pod nazwą „Third coffee wave”, niosąca w sobie zupełnie nowe, dotąd skutecznie wypalane smaki, ogarniająca coraz to nowe miejsca i umysły. Czy rozbije się o skały naszej nieufności i naszego przyzwyczajenia, czy przeciwnie, zaleje bezpieczne dotąd brzegi sprawdzonych barw i odcieni – dowiecie się już nie ode mnie i dopiero za tydzień.