Kolejny aspekt życia w Egipcie, który ma swoje plusy i minusy... życie w gromadzie. To niebywałe, że dla mnie kraj ten jest zbiorem skrajności, dotyczących tej samej dziedziny życia - ta sama rzecz denerwuje mnie, a zarazem ją lubię/kocham/podziwiam. Tak jest właśnie w przypadku codziennego funkcjonowania w rodzinie czy wśród przyjaciół.
Z dzieciństwa i okresu nastoletniego wyniosłam zamiłowanie do życia w stadzie i dzielenia się wszystkim z mamą, babcią, tatą, ciocią, siostrami, braćmi i najbliższymi przyjaciółmi. Nasz dom był zawsze otwarty, każdy mógł wpaść bez zapowiedzi, również zupełnie normalne było zjedzenie obiadu u sąsiadów czy nocowanie u przyjaciółki zza ściany bez wyraźnego powodu. Dzieci z całego osiedla bawiły się razem, fakt, ludzie "zaglądali sobie w okna", ale stwarzało to szczególna atmosferę wspólnego życia i funkcjonowania na jednym terenie. Mieszkając w Sharm el Sheikh brakowało mi tego bardzo, tego wspólnego przeżywania codzienności z bliskimi czy choćby sąsiadami. Nie było w zwyczaju, aby dzieci, będące w tym samym wieku bawiły się razem, choć wyraźnie miały na to ochotę. Kiedyś zagadnęłam mieszkającą obok nas Rosjankę, aby zostawiała swojego synka u nas w ogródku kiedy tylko ma ochotę, bo widziałam, że bardzo podobał mu się plastikowy samochód mojego dziecka. Mimo, że zawsze rozmawiałyśmy pod blokiem, niechętnie zareagowała na moją propozycję, tłumacząc, że Karim, bo tak ma chłopczyk na imię, po przedszkolu musi się przespać, zjeść, a później idzie na basen. No tak... pięciolatek rzeczywiście nie może sobie pozwolić w obecnych czasach na beztroskie kontakty towarzyskie z rówieśnikami. Byłam też przekonana, że kobieta obawia się oczekiwań rewanżu z mojej strony i przyprowadzania mojego syna do niej. Byłoby to zapewne nieuniknione, gdyby chłopcy zaprzyjaźnili się. Szczerze mówiąc, miałam nadzieję na taką właśnie przyjaźń, nie oczekując wcale, że będą bawić się czy jeść u niej. No ale nie udało się, z niezrozumiałych dla mnie powodów.
Teraz, mieszkając w Mahalli, w domu rodzinnym mojego męża, mogę sporo nadrobić, do tego stopnia, że czasem ta wspólnota może wyjść człowiekowi bokiem :) Tu z kolei serdeczność, zainteresowanie, udzielanie porad i chęć niesienia pomocy przybiera dość zintensyfikowane formy, niekiedy wręcz niecierpiących sprzeciwu zarządzeń :) Jednak trzeba umieć sobie z tym radzić i dyplomatycznie, nie urażając nikogo, robić swoje. Asertywność, decyzyjność - ale mądrze i sposobem. To jedyny sposób, by nie zwariować i nie dać się "zawłaszczyć".
Kiedyś czytałam o tym, jak arabskie i w ogóle wschodnie społeczeństwa traktują indywidualność jednostki - ona po prostu nie istnieje. Nie ma mowy o odpoczynku kobiety w połogu w naszym, europejskim rozumieniu, czyli poleżeniu sobie w spokoju razem z maluszkiem. Nie ma mowy o byciu smutnym i wypłakaniu się w swoim pokoju do poduszki. Nie ma mowy o czekaniu w wymarzonym odosobnieniu, aż minie ból np. brzucha czy głowy. Nie ma mowy o byciu samej czy samemu z jakimkolwiek, najmniejszym nawet problemem. Przekonałam się o tym po raz pierwszy, kiedy wróciłam do domu po cesarskim cięciu razem z moim synkiem. Spała u mnie mama, miałyśmy wykąpać Mahmoudka i przeżywać wspólnie jego pierwsze chwile w domu. Niestety nic z tego nie wyszło, gdyż przyjechała do nas moja przyjaciółka Asma z mężem i dzieckiem i zabawili kilka godzin (prawie do północy! ). Płakałam już z nerwów i zastanawiałam się, czy oni nie wiedzą, że trzeba wyjść? Przecież w Polsce odwiedza się noworodki na krótko, niekiedy zaglądając tylko na chwilkę do pokoju maluszka, który w niezmąconej ciszy leży z dochodzącą do siebie mamą. Inna sprawa, że ja doszłam do siebie tak błyskawicznie, że nawet nie do końca wiem, co to znaczy odpoczywać po porodzie naturalnym, czy cesarce. W moim przypadku - 24h po operacji już rozwieszałam pranie, a w piątej dobie całkiem sprawnie poszło mi wysprzątanie całego mieszkania. W Egipcie wychodzi się do domu już 24 godziny po cesarskim cięciu, jeśli nie ma komplikacji. Po porodzie naturalnym natomiast tego samego dnia, właściwie dwie godziny od zakończenia porodu. Energia mnie roznosiła i nie mogłam siedzieć bezczynnie.
Wracając do naszych gości - siedzieli sobie w najlepsze, co było oznaką troski i przywiązania. Na próby mojego ziewania i przybierania pozycji leżącej, które miały być sygnałem, że wizyta dobiegła końca, Asma siadała na łóżku obok mnie i mówiła, żebym sobie spokojnie zasypiała, a ona tymczasem tu posiedzi. Zrobi też wszystko, co będę chciała, w kuchni czy ogólnie w domu. Mój mąż nie rozumiał o co mi chodzi, bo dla niego było to zupełnie normalne. Nie mógł też uwierzyć, że chciałam być po prostu sama. Jak to sama? Zaraz po porodzie? Z noworodkiem?
Cała ta sytuacja, mimo, że bardzo irytująca i męcząca, miała swoje niewątpliwe plusy. Nie można było odmówić naszym przyjaciołom złych intencji, ani nawet zarzucić im nieświadomej nachalności. Asma przez dziesięć dni gotowała mi codziennie pyszne i zdrowe zupy na wiejskim kurczaku, które jej mąż przywoził mi gorące w specjalnym pojemniku. Raz dała mi na deser pokrojonego już melona... W ogóle jej dobre serce i cała osobowość sprawiają, że nie potrafię się nigdy na nią gniewać, nawet, jeśli robi coś zupełnie inaczej niż my, Europejki.
Kiedy ktoś z Egipcjan jest w szpitalu, siedzi przy nim prawie cała rodzina, a do tego zawsze ktoś z przyjaciół. Normalną rzeczą jest spanie całą noc na podłodze przy łóżku chorego (w państwowych szpitalach nie wykupuje się całego pokoju dla pacjenta). Nikt nie myśli o tym, że osoba po operacji może być po prostu zmęczona, chcieć spać... zresztą może spać przy całej grupie osób, to też jest normalne w krajach arabskich. Ja bym oszalała z nerwów, gdyby mnie tak obsiedli. Ale przypominam sobie wiele historii z Polski, kiedy starsze osoby czekały na odwiedziny swoich bliskich podczas pobytu w szpitalu... i często nie mogły się doczekać. Bywa, że rodzina nie chce odebrać pacjenta, aby się nim nie zajmować w domu. To smutne, wręcz dramatyczne zjawisko, o którym w Egipcie nie może być mowy. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy zastanowiłam się nad tym zjawiskiem czytając książkę " Wybrałam Wolność ", w której autorka, Afganka pracująca w Niemczech jako pielęgniarka, bardzo mocno przeżywała samotność swoich pacjentów. Nie mogła zrozumieć, dlaczego rodzice muszą zostawiać na noc swoje dzieci same w szpitalu, dlaczego starsza kobieta płacze, że córka, syn i wnuki odwiedzają ją tylko raz w tygodniu, i próbowała ich nieudolnie tłumaczyć. Pisarka porównywała te sytuacje z chorowaniem i hospitalizacją w swoim rodzinnym kraju, kiedy pacjent jest otoczony bliskimi 24 godziny na dobę, i nie ma mowy, aby ktoś z personelu medycznego śmiał zwrócić uwagę matce, że powinna już opuścić swoje chore dziecko i iść na noc do domu, bo godziny odwiedzin właśnie skończyły się. Te rozważania były naprawdę smutne - uświadamiały prawdę, której wiele osób w zachodniej kulturze nie widzi - ludzie w krajach wysoko ucywilizowanych są ze sobą znacznie mniej związani niż w tych ubogich i często zacofanych.
Nikt nie zostaje też sam w wypadkach losowych, kiedy trzeba zrobić nagłą operację dziecku czy komuś z bliskiej rodziny - wszyscy znajomi natychmiast uruchamiają komitet składkowy, a pieniądze w błyskawicznym tempie trafiają we właściwe ręce. W hotelu, w którym pracowałam, mój szef zbierał kasę na operację kogoś z zupełnie innego działu, szeregowego pracownika, którego nawet nie znaliśmy. Nikt jednak o to nie pytał - w ciągu kilku minut zebrał kilkaset funtów egipskich w recepcji i przylegających do niej barach. Stanowiło to duży procent potrzebnej sumy, a z całości zebranej w hotelu uboga rodzina chorego była w stanie opłacić wszystkie lub większość kosztów leczenia.
Ostatnio moja szwagierka przechodziła drobną operację, po której spędziła 10 dni w domu swojej mamy, czyli mojej teściowej. Wprowadziła się do mieszkania na dole wraz ze swoją córką, a jej mąż przychodził kilka razy dziennie. Do niego z kolei przychodziła jego mama, żeby nie czuł się samotny. My wszyscy otaczaliśmy opieką pacjentkę podczas rekonwalescencji, a zajmowany przez nią pokój stał się głównym pomieszczeniem towarzyskim w domu. To tam jadło się śniadania i piło kawę, siedząc na wysokiej sofie pod ścianą lub na łóżku. Kiedy Lubna poczuła się lepiej, dzieciaki szalały i skakały wokół niej, lub leżały i oglądały z nią filmiki na telefonie.
Tak jest w przypadku nie tylko chorób czy wypadków losowych, ale też codziennych spraw, jak na przykład podróż. Wracając z Kairu do Mahalli busem, chciałam powiadomić męża, że już wsiadłam i że jadę. Ale oczywiście padł mi telefon - poprosiłam więc siedzącego przede mną chłopaka, żeby udostępnił mi swój. Gdy tylko siedzący obok ludzie usłyszeli, że jadę sama i w dodatku nie mam działającego telefonu, zaczęli się o mnie troszczyć. Młoda kobieta zaproponowała, że jej mąż zadzwoni do mojego męża, kiedy będziemy zbliżać się do Mahalli. Potem karmiła mnie ciasteczkami, a na przystanku właściciel użyczanego wcześniej telefonu kupił mi wafelki (chociaż miałam przecież pieniądze i mogłam kupić sobie sama). Ludzie pytali też, czy wiem, jak dostać się z przystanku do domu i proponowali pomoc w złapaniu tuk-tuka (czyli motorowej rikszy). To wszystko jest naprawdę bardzo miłe, nie ma żadnych znamion molestowania czy innych, niepożądanych podtekstów.
W czasie tej samej podróży miałam kolejny dowód na silną solidarność między ludźmi w Egipcie, nie tylko w rodzinie, ale również z zupełnie obcymi. Na przednim siedzeniu jechał mężczyzna w średnim wieku, który całą drogę bardzo wzburzonym głosem rozmawiał przez telefon. Z tego, co udało mi się wysłuchać, był na linii z córką, która rozwiodła się w zeszłym roku, a były mąż spłacał w ratach pozostawione przez nią w ich byłym wspólnym mieszkaniu meble kuchenne i artykuły AGD. Wszystko to opiewało na kwotę 28 tysięcy funtów egipskich i miało być spłacone w ciągu roku (od lipca roku ubiegłego do lipca roku bieżącego). Jednak były mąż nie spłacił jeszcze nawet połowy sumy i to właśnie było przedmiotem rozpaczy córki i ojca. Zdenerwowany pan wyliczał na głos ile były zięć zapłacił w poszczególnych miesiącach, sumował na głos, a niektórzy pasażerowie mu w tym pomagali. Okazało się, że po ostatniej wpłacie ma jeszcze do spłacenia połowę plus 500 funtów, co do lipca będzie bardzo trudne. Córka rozpaczała i lamentowała, a ojciec pocieszał ją jak mógł, na zmianę przeklinając podłego zięcia i jego rodzinę i powtarzając "nie martw się dziecko, na pewno Cię z tym nie zostawię". Potem rozłączał się, aby zadzwonić do kogoś z rodziny byłego męża swojej pociechy, a wtedy rozmowa przybierała znacznie ostrzejszy ton. Biedny aż zachrypł, a kierowca przytakiwał mu głośno i podburzał do jeszcze ostrzejszych argumentów. Wszyscy w busie byli bardzo przejęci całą tą sprawą i w przerwach między burzliwymi rozmowami telefonicznymi kilka osób pocieszało tego mężczyznę, dla którego rozwód córki był już wystarczającym problemem, a teraz jeszcze borykał się z jej krzywdą finansową.
Wieści o najmniejszym nawet problemie kogoś z rodziny rozchodzą się błyskawicznie wśród wszystkich jej członków, mieszkających w różnych miastach. Każdy dzwoni wtedy ze słowami wsparcia i pociesza, jak tylko może. Biadolenie i wspólny płacz często wydają się śmieszne, czy nawet denerwujące, ale są dowodem na naprawdę silną więź i solidarność.
Ostatnio usłyszałam, że teściowa płacze i to dość intensywnie, przestraszyłam się nie na żarty, myśląc, że coś się stało komuś z rodziny lub jej samej. Okazało się jednak, że jej najstarsza córka, mieszkająca w Kairze, zabudowała sobie balkon w nowym mieszkaniu na zamkniętym osiedlu, na co wydała sporą sumę, a administracja osiedla kazała natychmiast zdemontować wszystkie elementy zainstalowane na balkonie. Dla mnie było jasne, że należało najpierw zapytać w biurze administratora, czy można zabudować balkon - bo osiedle ma przecież prawo do wymagania od mieszkańców przestrzegania norm jednolitego wyglądu budynków. Jednak dla nikogo z mojej rodziny nie miało to znaczenia, liczyło się tylko to, że córka i siostra jest w chwili obecnej bardzo zdenerwowana i należało przytakiwać jej i razem złorzeczyć bezwzględnym administratorom. Skoro i tak musiała ponieść tą stratę, spowodowaną swoim nieprzemyślanym krokiem, trzeba było ułatwić jej przejście przez ten stres. I tak przez cały dzień telefon był rozgrzany do czerwoności, a o balkonie dowiedziały się siostry teściowej oraz ich córki i synowe.
Porównuję to wszystko do coraz bardziej wyizolowanego życia ludzi Zachodu. Dużo się pisze i mówi o samotności, o tym, że sąsiad zza ściany nie zna nas i znać nie chce, o tym, że ludzie chorują i umierają w samotności, a przede wszystkim sami zmagają się z wieloma problemami, o których nikt nie wie i nie chce wiedzieć. Jest moda na anonimowość i niezależność, która często prowadzi po prostu do bolesnej samotności. Nigdzie nie ma złotego środka, ale chyba wolę to arabskie, męczące czasem stadne życie. Trochę przypomina mi ono dzieciństwo, kiedy zawsze było kilka osób w pobliżu, a moja babcia wiedziała, co każda z jej córek gotuje danego dnia na obiad.