Ostatnie dwa dni spędziłem zamroczony atmosferą wielkiej sportowej imprezy - wybrałem się na Paraolimpiadę. Bilety zdobyłem przypadkiem, i jakże fortunnym okazał się ten przypadek. Po weekendzie oglądania zmagań paraolimpijczyków mój i tak ogromny dla nich podziw wzniósł się do poziomów przeze mnie całkiem nieoczekiwanych.
Paraolimpiada jest niestety po macoszemu nieco przez media traktowana. Krzystof Paterka tuż przed wyjazdem do Londynu wypominał polskiej telewizji, że nie relacjonuje zmagań na żywo, bo osoby niepełnosprawne są nieestetyczne (chociaż że na miejscu jednak jest, żeby chociaż ułamek emocji uchwycić, jestem naocznym świadkiem). Portale, które w trakcie Olimpiady miały na głównych stronach wydzielone olbrzymie sekcje informujące na żywo o wynikach, które złote medale Zielińskiego i Majewskiego przywitały wielkimi czerwonymi boksami na pół ekranu, o Paraolimpiadzie donoszą skąpo, żeby nie powiedzieć wcale. Mimo tego że na dzień dzisiejszy na chwilę, w której to piszę, dwukrotnie mniejsza reprezentacja Paraolimpijska ma już więcej medali niż Olimpijska, w tym pięć tych najcenniejszych.
Nawet jednak gdyby Polacy nie radzili sobie na Paraolimpiadzie tak dobrze - na ostatnich dwóch Igrzyskach zdobywaliśmy 54 (Ateny) i 30 (Pekin) medali, przy mizernych dziesięciu naszej "normalnej" reprezentacji - to i tak wówczas powinniśmy narzekać, że telewizja nie pokazuje nam tego niesamowitego widowiska.
Bo tym przede wszystkim jest Paraolimpiada - widowiskiem na niespotykaną skalę. Lubujemy się dzisiaj w oglądaniu łzawych talent-szołów, których producenci co i rusz wyłuskują kolejny talent z chwytającą za serce historią o walczeniu z okrutnym losem. Na Paraolimpiadzie jednak każdy ośmioosobowy finał, to osiem takich historii. O walce z przeciwnościami losu, z ciężką chorobą, ze skutkiem czy to tragicznego wypadku, czy - bardzo często - obrażeń wojennych (historycznie zresztą od tego się przecież Paraolimpiady zaczęły). O poświęceniu, o dedykacji, o ciężkiej pracy. O pięknych sukcesach i smutnych porażkach.
12 godzin dziennie, przez 10 dni, w tuzinie aren sportowych. Przy tej ilości materiału, po co jakiejkolwiek telewizji jakiś tam X-factor czy inny Idol.
Tutaj zatem krótka relacja w kilku zdjęciach. I przepraszam z góry za to, że fotki emocji nie oddają.
W sobotę bilety mieliśmy do areny pływackiej. Daleko od basenu - w wysoko umieszczonym sektorze rodzinnym. Hala jest gorąca i bardzo duszna, łomot cały czas niesamowity, zwłaszcza z wszystkimi tymi bachorami jazgoczącymi dookoła. Ma to jednak swój urok. Sesja zaczyna się o wpół do szóstej, basen jest więc powoli przygotowywany.
W sesji wieczornej same finały. Wchodząc na basen nawet nie wiedziałem, że w całej sesji w finałach znajdzie się aż trójka Polaków. Już w drugim finale sesji pojawia się młodziutka Oliwia Jabłońska. Zobaczyłem zapowiedź, serca zabiło mi nieco szybciej. Jest na trzecim torze. Na pływaniu się nie znam, ale tyle wiem - tor trzeci nie jest zły, jest chyba szansa na medal. W trakcie biegu Nowozelandka Sophie Pascoe nie dała szans rywalkom, ale do ostatniej setnej sekundy wstrzymując oddech wypatrywałem, czy Oliwia da radę wyprzedzić Francuzkę Elodie Lorandi. Tak! Dała! Co za początek dnia. Z wrażenia za aparat złapałem za późno, ręcę rozchwiane, więc zdjęcia do chrzanu. Ale jakie wrażenia!
W kolejnym żeńskim finale podziwialiśmy Eleanor Simmonds, reprezentantkę Wielkiej Brytanii pędzącą po swój pierwszy - choć nie ostatni - złoty medal na londyńskich igrzyskach. Wielokrotnie w telewizji i prasie widziałem powtarzany slogan o przewadze własnego boiska (Jeff Eisenberg na blogu Fourth-Place Medal pisał w trakcie Olimpiady pół-żartem pół-serio, że mecz grupowy w siatkówkę pomiędzy Polską a GB będzie jedynym meczem igrzysk, w trakcie którego gospodarze nie będą mieć przewagi własnego boiska). I chociaż oczywiście koncept ten jest dla mnie całkowicie zrozumiały, do momentu oglądania Simmonds szarżującej po medal nie miałem pojęcia, co to tak naprawdę oznacza. Oznacza to natomiast taki doping, że w uszach dzwoni jeszcze trzy dni później - i nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak niesamowitym wsparciem musi to być dla sportowca. Dla Brytyjki z pewnością było.
Krzysztof Paterka w kolejnym finale popłynął po piąte miejsce (kilka słów od Krzysztofa tutaj). Z jednej strony trochę żal, bo obiecywał (ale w końcu wszyscy obiecują), z drugiej strony młody jest, jestem pewien, że jeszcze się odkuje. Na płacz nie było jednak czasu, bo w kolejnym starcie na 100 metrów motylkiem popruła jak strzała Paulina Woźniak, zdobywając drugi tego dnia pływacki medal dla Polski. Tym razem ręcę trzęsły mi się mniej, a Paulinę złapałem też na dużym ekranie:
Paraolimpijczycy wszystkich niemal dyscyplin konkurują w wielu kategoriach - dzieleni są według stopnia niepełnosprawności. Niewidomych pływaków koledzy z drużyny biją po ciele specjalnymi pałkami, aby dać im znać, że basen się kończy: lepiej w końcu skończyć z obitymi nerkami niż połamanymi rękami:
Dwóch medalistów zwłaszcza przykuło moją uwagę, pozostawiając mnie na resztę weekendu bez słów. Szwed Anders Olsson, który na 400 metrów stylem dowolnym został pobity na Paraolimpiadzie po raz pierwszy odkąd bierze w niej udział, zdobył w tej kategorii srebrny medal. Olsson jest od wielu lat sparaliżowany, co oznacza po prostu, że zasuwając przez basen kraulem ciągnął za sobą od pasa w dół martwą masę. Metę osiągnął po 5 minutach z maleńkim hakiem - mnie tyle czasu zajmuje przedarcie się przez jedną długość basenu 25-metrowego!
Jeszcze większe wrażenie wywarł na mnie Tomotaro Nakamura, który zdobył srebrny medal na 100 metrów klasykiem (czyli żabką). Wyczynu tego Japończyk dokonał pomimo nieposiadania ramion, co jest dla mnie absolutnym ewenementem. Ale jak powiedziałem już wcześniej, na Paraolimpiadzie niemal każdy finał pełen jest takich historii.
Widać to w jeszcze jednym elemencie Paraolimpiady - reakcji kibiców. Na każdych innych zawodach największe owacje dostaje zwycięzca i - czasami - reprezentant gospodarzy. Na Paraolimpiadzie na huczne brawa może liczyć każdy inny zawodnik, a już zwłaszcza ten ostatni. I im bardziej od reszty odstaje, im bardziej wyraźnym jest, że występ zawodnika jest nie tylko walką o medal, ale przede wszystkim walką ze samym sobą, z własną słabością, tym więcej szacunku wzbudza w podziwiającym go tłumie. I być może w Londynie jest to też trochę cecha kulturowa - Anglicy bowiem mając wybór we wspieraniu zawodników niemal zawsze wybiorą "underdoga". A może jest to po prostu urok Paraolimpiady.
W stanie lekkiego otępienia przytłoczony dwoma medalami opuszczałem w sobotę Park Olimpijski. Żegnał mnie całym swoim majestatem.
W niedzielę bilety mieliśmy na sesję wieczorną tenisa stołowego. Ubolewałem bardzo, mając nadzieję zobaczyć Natalię Partykę walczącą o złoto w poniedziałek, ale nie zdawałem sobie sprawy, że i tutaj czeka mnie miła niespodzianka - w ostatnim finale dnia o złoto walczył Patryk Chojnowski. Po kolei jednak.
Posiadacze biletów na sesje w hali ExCel dostają automatycznie wejściówki dzienne na wszystkie pozostałe dyscypliny na miejsce nierezerwowane. Postanowiliśmy zatem wykorzystać nasze wyłożone 15 funtów do bólu i obeszliśmy także pozostałe hale. Z nieco bliższa (dzięki uprzejmości pana Panasonica i jego 200mm) rzuciliśmy okiem na edytorski warsztat w meczu siatkówki siedzonej (nie wiem, czy tak się po polsku nazywa ta dyscyplina) pomiędzy Ukrainą a Holandią.
Ukrainki po kiepskim starcie zebrały się do kupy i pokazały na co je stać - jak zresztą na Mistrzynie Europy przystało. Pomiędzy setami impreza była niemal jak na Lidze Światowej, w dużej mierze dzięki zacnej grupie holenderskich kibiców, którym do śmiechu udało się doprowadzić nawet bardzo poważną przez większą część spotkania operatorkę kamery.
Nieco później wróciliśmy na halę rzucić okiem na kolejny mecz z lepszej trybuny - widowiskowo rozpoczynający się pojedynek pomiędzy Słowenią a Brazylią, z którego niestety musieliśmy wybiec pod koniec pierwszego seta, aby zdążyć na naszą stołowo-tenisową sesję. Pomiędzy meczami siatkówki udało nam się dostać też na jeden z finałów podnoszenia ciężarów oraz mecze grupowe w boccię: grę w Polsce praktycznie nie znaną, opartą w dużej mierze na włoskiej grze w boules. W tych zawodach brali udział sportowcy o bardzo wysokim stopniu upośledzenia, co z niczym nie przeszkadzało im w umieszczaniu na korcie kul z precyzją godną szwajcarskiego zegarmistrza.
Jednak wydarzeniem wieczoru była zdecydowanie sesja tenisowa. Nie tylko dlatego, że - nieco niespodziewanie - do finału przedarł się reprezentant gospodarzy, 24-letni William Bayley. Jochenowi Wollmertowi, z którym mierzył się w finale, udało mu się jednak uszczknąć tylko jednego seta, a prawdę powiedziawszy i to było niespodzianką: Wollmert w Paraolimpiadzie bierze udział od dwudziestu lat i jest wielokrotnym Mistrzem Europy, Mistrzem Świata i Mistrzem Paraolimpijskim. W niedzielę do kolekcji dołożył kolejny złoty krążek, William Bayley zaś po ostatnim nieudanym zagraniu rzucił się z rozpaczy na ziemię. Przy niegasnącym - pomimo porażki Brytyjczyka - aplauzie publiczności Wollmert obdarzył Bayleya niedźwiedzim uściskiem i w zwycięskim geście znanym z aren bokserskich podniósł jego dłoń do góry.
Wszyscy medaliści po zakończeniu meczów odbywali też rundę wokół hali. Niemiec przebiegł swoją szaleńczo powiewając niemiecką flagą, Bayley ruszył bardziej dostojnie - za to flagę miał większą.
W tej samej sesji odbywał się mecz o medal brązowy w tej kategorii, który siłą rzeczy przykuł mniej uwagi. Nie pomogło mu zaś to, że o brąz walczyło dwóch Ukraińców (podobną obojętność publiczność wykazywała w czasie jednego z finałów pań nieco później, gdy walczyły dwie Chinki). Kto jednak wolał obserwować cały czas zmagania brytyjsko-niemieckie, wiele stracił. Ukraińcy - aktualni numer pierwszy i trzeci w światowym rankingu - znają się znakomicie i podejrzewam, że właśnie to sprawiło, że mecz stał na niebywałym wręcz poziomie.
Zanim przejdę do tego, na co wszyscy i tak pewnie czekają, chciałem jeszcze zaakcentować zachowanie jednej z zawodniczek walczących tego dnia o brąz. 42-letnia Josephine Medina z Filipin walczyła dzielnie, ale uległa reprezentantce Szwecji Josefin Abrahamsson. Co jednak przyciągało uwagę, to jej niezwykle radosna dyspozycja - niezależnie od tego, czy gra jej szła, czy nie (a muszę zaznaczyć, że był to wyrównany mecz), uśmiechała się cały czas. Aż miło było widzieć, że komuś tak wiele przyjemności sprawia samo bycie na Igrzyskach. Przy napiętych, zestresowanych (czy też skoncentrowanych - jak zwał, tak zwał) pozostałych zawodnikach Medina była jak powiew świeżego powietrza.
Na mecz Patryka przeniosłem się na inną trybunę bliżej stołu, na którym rozgrywany miał być jego pojedynek. Na tejże trybunie ostatecznie, drogą wstecznej osmozy z sąsiednich trybun, skonsolidował się maleńki, około dziesięcio-piętnastoosobowy polski kontyngent pod wodzą czwórki młodych, umalowanych odpowiednio chłopaków, którzy na Paraolimpiadę przylecieli z... Irlandii. Ostatecznie z kontyngentem się bliżej nie zapoznałem, ale chciałbym tutaj podziękować tym fanom, bo dzięki nim atmosfera była naprawdę super - a podejrzewam, że także i Patryk jest im wdzięczny za doping.
A reakcja na wygraną piłkę meczowo-medalową była niesamowicie żywiołowa (a ja oczywiście nic nie zobaczyłem, bo stałem z kamerą wlepioną w Polaków, próbując złapać ich reakcję. Na szczęście zobaczyłem powtórkę na telebimie):
Patryk zaś zwycięstwo świętuje mową ciała:
Po wygranej Patryka rozpoczęły się ceremonie medalowe. Polska ekipa niezmordowanie wciąż wymachiwała flagami, zaś igrzyskowy wodzirej wyróżnił nas za to razem z ekipami z Wielkiej Brytanii, Niemiec i Norwegii, które także licznie zjawiły się na sesji. Na trybunę podeszli do nas Longin Komołowski (prezes zarządu Polskiego Komitetu Paraolimpijskiego), Robert Szaj (chyba, nie poznałem go w reprezentacyjnym dresie - wiceprezes PKP) oraz na krótką chwilę i pamiątkowe zdjęcia Natalia Partyka, której wszyscy życzyliśmy sukcesu w poniedziałek i obiecaliśmy trzymać mocno kciuki. I jak widać - było warto!
Na koniec dwa zdjęcia warte tysiąc słów: wędrujące pod sufit flagi Polski, Chin i Indonezji, oraz Patryk z miną "co też ja najlepszego powyprawiałem".