Kilka dni temu media obiegła wieść o nowym, niespecyzowanym odkryciu dokonanym na Marsie przez łazik Curiosity. Odkryciu, które według słów Johna Grotzingera, jednego z badaczy pracujących przy misjach marsjańskich łazików, ma „zapisać się w książkach do historii”. O co jednak chodzi – nie wiadomo.
Wiadomość przeczytałem z niejakim zaskoczeniem. Nie dlatego, że odkrycie czegoś niezwykłego na Marsie byłoby niespodziewane. Gdyby nie było tam nic do odkrycia, nie wysyłalibyśmy przecież na Marsa łazików za miliardy dolarów. Nauczeni doświadczeniem poprzednich misji na Czerwoną Planetę, do misji Curiosity byliśmy dobrze przygotowani: technologicznie i strategicznie. No i oczywiście naukowo.
Zaskoczyło mnie to dlatego, że chociaż do oficjalnego ogłoszenia wyników, które muszą najpierw zostać potwierdzone, jest jeszcze co najmniej dwa tygodnie (NASA planuje ogłosić je w czasie najbliższego spotkania Amerykańskiej Unii Geofizycznej, które odbyć się ma na początku grudnia), Grotzinger wyraźnie nie mógł wytrzymać napięcia i nieco enigmatycznie się nie pochwalić.
Co jednak wygląda odrobinę na pijarowskie, wykalkulowane posunięcie. I chociaż Grotzinger z ostatnim NASA-owskim pijarowskim fiaskiem ogłaszającym życie pozaziemskie nie miał nic wspólnego, pomyśleć by można, że agencja jednak nauczyła sie na własnych błędach, że należy trzymać język za zębami do samego końca, do chwili otrzymania ostatecznego potwierdzenia wyników. A i wówczas ogłaszać takie wyniki trzeba ostrożnie i bez zbędnej pompy.
Tutaj jednak muszę dodać, że chociaż to – być może – historyczne odkrycie na Marsie owiane jest jeszcze tajemnicą, to wiemy o nim znacznie więcej, niż wiedzieliśmy o odkryciu dr Wolfe-Simon przed konferencją prasową dwa lata temu. Wówczas krążyły tylko niepotwierdzone plotki, że być może odkryto złożone substancje organiczne, a nawet mikroorganizmy, w źródłach pochodzenia pozoziemskiego – meteorytach czy innych takich. Do ostatniej minuty nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. A nawet po ogłoszeniu wyników nie zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak, a alternatywna forma życia jednak nie jest alternatywna (niektórzy się oczywiście zorientowali, stąd też dwuletni niemal proces odkręcania afery).
Teraz wiemy za to, gdzie doświadczenie miały miejsce (na Marsie), w jakich warunkach (w łaziku Curiosity), co było badane (próbki marsjańskiego gruntu) i jak (za pomocą instrumentu SAM). Wiemy też, do czego służy SAM, chociaż jego nazwa jest mało pomocna (SAM to Sample Analysis at Mars, czyli Analiza Próbek na Marsie). SAM to tak naprawdę zestaw trzech instrumentów składający się z chromatografu gazowego służącego do rozdziału próbki na podstawowe składniki, oraz dwóch spektrometrów/-skopów: masowego oraz laserowego. Ten pierwszy wykryje i zidentyfikuje bardziej skomplikowane związki, jakie Curiosity może znaleźć na Marsie. Ten drugi służy głównie do analizy próbek gazowych (par wody, metanu itd.) pod kątem zawartości różnych izotopów takich pierwiastków jak węgiel, wodór czy tlen. Wiedząc zaś, co i jak jest analizowane, można sobie pozwolić na pewne spekulacje, co do tego, co zostało odkryte.
Oczywistym więc jest, że nie odkryto żadnych form życia. Z prostej przyczyny: Curiosity nie został zaprojektowany do poszukiwania jego śladów. Najazdu Marsjan jeszcze nie należy oczekiwać. Co zaś mogło zostać odkryte? Z pewnością obecność bardziej skomplikowanych cząsteczek organicznych jest jedną z szeroko dyskutowanych możliwości. Ale chociaż ciekawą, raczej nie przełomową – obecność związków organicznych w kosmosie nie jest tajemnicą już od dawna, a z całą pewnością nie dowodzi niczego poza tym, że gdzieś kiedyś istniały warunki, w których mogły się formować.
Po pierwszej fali spekulacji rzecznik laboratorium JPL (Jet Propulsion Labs w NASA) potwierdził te przypuszczenia mówiąc:
„[To odkrycie] nie będzie epokowe, ale z pewnością będzie interesujące.”
Wygląda jednak na to, że NASA mogła wyciągnać lekcję ze swoich poprzednich medialnych porażek.