„Jeśli dziś wtorek, to jesteśmy w Belgii”, taki film, znakomitą komedię z lat 60 – tych mogłabym przywołac jako leitmotive moich ostatnich tygodni.
Trasa „Panny Młodej” wiedzie, moim zamysłem, przez miasta, które łączy@galicyjskość.
„Galicyjskość” to w moim słowniku, klimat bliski miastom, skąd moje korzenie - okolicom Krakowa i Lwowa lat 20-tych XX wieku, klimat sprzyjający książkom: królują wokół sztuka i literatura; kochają w tych miastach artystów i literatów, a ci odwdzięczają się pięknymi dziełami.
W muzeum d’Orsay, zamienionym z kolejowego dworca na jedną z najbardziej niesamowitych galerii sztuki na świecie, a gromadzacą znakomitą kolekcję nowoczesnej sztuki, głównie francuskiej - zachwycają mnie cztery rzeczy.
Pierwsza to informacja, że dzieła Olgi Boznańskiej są w Polsce, na wystawie ,
Druga to w Sali 64 portret Misi Godebskiej, pianistki i muzy artstów, królowej Belle Epoque i lat dwudziestych Paryża, przyjaciółki wszystkich wielkich artystów; była świadkiem na ślubie Picassa i Olgi Koklovej.
Ja już tak mam, że lubię dowody na polską wielkość w świecie i takoż samo, że umiemy to, tak lokalnie doceniać. Wrócę potem do wystawy Boznańskiej, która jest największym i ciągle trwającym wydarzeniem w polskiej sztuce przełomu 2014/2015, właśnie zorganizowanym we współpracy z muzeum d’Orsay.
Po trzecie jestem pod wrażeniem rewelacyjnej, konsekwentnej i znkomicie edukacyjnie poprowadzonej ścieżce muzealnej, która każdemu powie wszystko o sztuce, na którą składają się hasła: „impresjonizm”, „fowizm”, „nowi-dzicy”; naznaczona nazwiskami: Monet, Manet, Renoir, Matisse, Van Gogh (mam nadzieję, że wszyscy pamiętamy, że Van Gogh był Holendrem), no ale „nie ma Francji bez Van Gogha, a van Gogha bez Francji” czego d’Orsay jest wyrazem. Zachwyciło mnie w muzeum przy ulicy nazwanej od największego orderu francuskiego, Legii Honorowej (wejście do muzeum Legii jest vis a vis d’Orsay), że w ogóle się tu nie gubię, tylko znakomicie wiem, gdzie jestem. Co chwila duże billboardy, strzałki i informatory, kierują mnie na piętra oddane kolejnym kierunkom sztuki.
Najważniejsze Czwarte Piętro, to Czwarte Piętro zachwyca mnie po czwarte; to widać i słychać, dramaturgicznie i obrazami, które zna każda pensjonarka w Polsce, Ameryce i na Tahiti, no i poprzez tłumy – tutaj zobaczymy wiele z najsłynniejszych dzieł sztuki nowoczesnej.
Entree powala – „Śniadanie na Trawie” i od razu manetowska „pała w leb”. Otóż panom w tak modnych ówcześnie (połowa XIX wieku) arabskich nakryciach na głowie, towarzyszy ciemnowłosa piękność. Nie byłoby nic dziwnego w scenie piknikowej, sceny biesiadowania wszak należały do najpopularniejszych wątków sztuki, by wspomnieć choćby płótna ulubieńca Ludwika XV - Bouchera czy Tycjana.
Grupa ludzi siedzi na trawie, coś jedzą – widzimy patery, kosze z owocami i mięsiwem, coś piją - widzimy dzbany i szklanki. Często ktoś coś gra, a w tle obserujemy często sielski, wiejski krajobraz. Ale Manet zakpił z akademickich wzorów. Antyczne i sielskie przedstawienie grupy biesiadującej, ponad owocami zakłóca i wykrzykuje zobacz - jestem inna – naga panna, wpatrzona w nas z filuternym uśmiechem. Nagie do tej pory to mogły być tylko antyczne boginie, albo biblijne heroiny jak Afrodyty, Hery, Danae czy Betszabe.
Manetowska jawi się jak odaliska z obrazu Ingresa w Luwrze, tylko tamta schowana jest w zaciszu domowym, a ta pośród biedsiadujących tłumów. Obraz poczytano niemal za pornografię, krytyka zawrzała i wyrzuciła Maneta z Salonu. Tzw. Salon decydował o tym „co jest a co nie jest sztuką” we Francji ( i w Polsce i w Anglii i w Niemczech).. Na doroczną wystawę artyści przygotowywali swoje dzieła. Jury złożone z akademików i krytyków opiniowało i ferowało wyroki - co jest dobre i wartościowe, co będzie modne i obowiązujace, a co nie. Salon niszczył życie niejednemu artyście z d’Orsay: m.in. Manetowi, Monetowi. Jako wyraz sprzeciwu wobec nie zawsze mądrych i sprawiedliwych krytyków (zjawisko znane od antyku..) powstał w Paryżu Salon Odrzuconych. A w przypadku impresjonistów wręcz stworzono własne miejsce ekspozycji. Na Bulwarze Kapucynów, niedaleko kina Braci Lumiere, pod 35, w atelier fotograficznym Nadara; impresjoniści, zapraszali, za drobną opłatą, Paryżan do obejrzenia ich prac. Wiele z tych dzieł zobaczymy dziś właśnie w d’Orsay. To na Bulwarze des Capucines 35 pokazano właśnie słynną „Impresję - Wschód słońca”, od którego nazwano cały kierunek w sztuce (akurat, by ten obraz zobaczyć musimy pofatygować się w okolice Lasku Bulońskiego do innego paryskiego muzeum – Marmottan). Podziwiam we mgłach porannych tonące nenufary Moneta, tak, że już stają się impresją na tle slońca, plamą światła jedynie. Myślę o malarzach tu zgromadzonych dzieł. Miałam szczęście być przygotowywaną do zwiedzania Paryża wpierw przez Rodziców; globtrotterów ( Mama historyk i historyk sztuki, a Tata znawca sztuki filmowej), potem dzięki moim profesorom warszawskiego Uniwersytetu - Poprzeckiej, Chrościckiemu, Grzybkowskiemu.
Ponad wszystko, zachwycam się w d’Orsay widoczną modą na orient arabski. Nie tylko w dziale sztuki użytkowej.
„Olympia” Maneta, niczym odaliska, fezy na głowach panów, w pozach swobodnych obok nagiej koleżanki; powstaje pytanie:
- Skąd w XIX wieku taka moda na arabskość i Orient?
Powodów jest wiele, wymienię kilka. Odkąd pewien „mały kapral” rodem z Korsyki, stanął pod piramidami i powiedział „Panowie, 40 wieków patrzy na nas..”, Egipt stał się popularnym celem wycieczek, ekspedycji - nie zawsze czysto archeologicznych, pielgrzymek Europejczyków - Polaków, Anglików czy Francuzów. Przykłady w naszej literaturze widać i u Słowackiego czy w obrazach Siemiradzkiego, czy w twórczości Sienkiewicza. Słowacki po podróży na Bliski Wschód napisał do mamy:
Grecja pełna ruin przecudownych podobała mi się bardzo i bardziej niż Rzym mnie zachwyciła. Egipt zatarł Grecję w mojej pamięci – nic cudowniejszego nad ruiny nad Nilem
…
W połowie XIX wieku mamy do czynienia z falą wyzwalania się spod panowania tureckiego, w czym zresztą uczestniczą, i obaj ze skutkiem ostatecznym, niestety, i Mickiewicz i Byron. Podążanie za duchem wyzwoleńczym nie przeszkadzało wieszczom i artystom w fascynacji światem islamu; jego modą, jedzeniem, zmysłowością, zapachami i obyczajowością. Stąd na obrazach widzimy orientalne motywy, barwne kobierce, drogie kamienie czy stroje arabskie. Uległ temu i Manet, uległ Byron, uległ Siemiradzki czy Pankiewicz. W XIX wieku, niczym dzisiaj, jeżdżono na wakacje do Egiptu, a otwarcie Kanalu Sueskiego (1869), którego trwająca nieomal dekadę budowa i walka we Francji i w Anglii o wpływy o zyski z przewozu, czym żyła rozgorączkowana prasa, przełożyła się na modne wówczas podróżowanie po Bliskim Wschodzie.
Upojona i bliska omdlenia udaję się w kierunku restauracji muzealnej. Nęcą mnie wspaniałe potrawy, ciastka, a zwłaszcza widoki na mosty i dachy Paryża. Niestety managerka restauracji dzieli pewną grupę francuskich ksenofobow, którzy - chociażby się paliło i waliło niczym mury Bastylii, a od użycia angielskiego zależało ich życie, to reprezentanci tej grupy, za nic, nigdy przenigdy nie powiedzą do nas, nic a nic po angielsku, chociaż świetnie rozumieją, o co chodzi. Niestety tę grupę reprezentowała pani manager, a że zagaiłam w języku Szekspira a nie Woltera; machnęła głową; nie wpuścila mnie do restauracji, machajac mi menu „Je ne sais pas”. No a na pewno wszyscy wiecie, że w Paryżu, Londynie czy Nowym Jorku to się samodzielnie do stolika w restauracji nie idzie, że trzeba być podprowadzonym i usadowionym, a menu wręczone, co się chcemy napić, zapytane. Tak się zaczyna rytuał w przybytku sztuki zwanym Restauracją. Więc jestem bliska omdlenia od nadmiaru emocji związanych ze sztuką francuską, a pani manager mnie serdecznie olewa. Oczywiście nie widziała, że ma z Nike do czynienia, co takie niegrzeczności serdecznie ma w nosie. Minęłam więc panią manger, trzymającą władzę w kartach menu i zasiadłam pod zegarem niemel tej wielkości, co w pięknym hołdzie Paryżowi złożonemu przez Scorsese w filmie „Hugo”; patrząc na Sekwanę. Najpierw solidarnie jej kelnerzy mnie nie obsługiali, ale potem, przyszła do mego stolika najważniejsza persona we władzach francuskiej restauracji, w tym przybytku sztuki, przyszedł sam, pod frakiem, w muszce (czy na odwrót) – szef Sali. O tym, że szefowie Sali w restauracjach są ważni; wiemy nie tylko od Amaro, ale zwłaszcza z filmu „Ratatouillie”.
Pan mnie wysłuchał. Przydała sie łamana francuszczyzna i lekcje na Saskiej, łączone z wielogodzinnym i bolesnym, wcale nie tak przyjemnym jak u Libery, wkuwaniem słówek i formułek z lekcji francuskiego u Madame. Odwrócił się nagle, szepcząc słowa przeprosin do mnie i, że zaraz wróci, podszedł do pani manager. Zmiótł panią wpierw wzrokiem, a potem zdegradował ją z managerki Sali do rozwożącej torty. W ramach przeprosin przyniósł ciasteczko bezowe z wisienką; godne Marii Antoniny, i szybko nalał mi do wysokiej szklanki z kryształowego szkła, zdobionej jak Lalique, mam tylko nadzieję, że nie wykradł jej z pobliskiej sali z najlepszymi dziełami sztuki użytkowej Francji (ach ci Francuzi!!). I wino proponował i lunch, ale odmówilam. Jak tu nie kochać Francuzów za ich klasę i nieustanne odnalezienie się zwycięsko, nawet w trudnych sytuacjach. Posilona ciasteczkiem wróciłam gotowa na ciąg dalszy duchoweuj uczty; na rozmazany gmach Westminsteru w Tamizie, Moneta, tegoż malarza rozlane nenufary i panie z parasolkami w Giverny czy w Aregneteuil.
I w muzeum Impresjonistów Marmottan oraz w d’Orsay spotkamy na obrazach przyjaciół i ich rodziny; wspólnie piknikowali, co potem odmalowali, razem wystawiali, razem spędzali wakacje w podparyskiej nadsekwańskiej miejscowości Argenteuil, oczywiście obrazując ją na swoich płótnach, szybkimi pociągnięciami pędzla.
Manet, jego szwagierka, Berthe Morisot, Monet, Renoir, Degas. W d’Orsay widać też dowód przyjaźni Moneta wobec Maneta – jego wersją „Śniadania na Trawie”. A Manet jeszcze raz udowadnia, że zaszła zmiana w sztuce: „Olympia” jest na podobieństwo „Odaliski” Ingresa, ale bohaterką jest kobietą podejrzanej kunduity, jakby rzekł Balzac.. A za nią patrzy na nas ciemnoskóra służąca.
W dalszych salach atakują nas mocne plamy czerwieni, zieleni i zapalają się w ostry, bijący po oczach fajerwerk kolorów. Gaguin. Matisse, van Gogh. Każde nazwisko wyzwala tysiąc myśli, emocji i skojarzeń. Zwierzęcy fowiści.
Manet w „Śniadaniu na Trawie” wzorował się na jednym z słynniejszych obrazów XIX wieku. To „Koncert” Tycjana.
I tak przenosimy się do Luwru. Obraz Tycjana, to ciekawy przyklad niegdyś uwielbianego, a dzisiaj, nieomal kompletnie zapomnianego obrazu. Dzisiaj przy obrazie Tycjana nikt nie stoi (poza nami), choć dzieli tylko ok. 30 cm ściany z Mona Lisą. „Koncert” Tycjana wisi nieomal dokładnie na wysokości dzieła Leonarda.
Tu nikt, tylko my, z drugiej strony straż, szyba i setki tajemniczo uśmiechających się ludzi. A sto lat temu było tak inaczej.
Słynny teoretyk i malarz bractwa Prerafaelitow, Dante Gabriel Rosetti na widok „Koncertu” (ówcześnie atrybuowanego artyście Giorgione)dostaje drgawek ze wzruszenia, co opisuje w liście datowanym na 1849 rok do brata. Nie odnotowuje w tym liście Mona Lisy, bo ta została dopiero zauważona przez krytykę kilka dekad później, w latach 60 - tych XIX wieku.
A sława Mona Lisy przyszła dopiero tuż przed I wojną światową.
21 sierpnia 1911 zauważono, że nie ma obrazu. Co ciekawe o kradzież było podejrzewanych, a nawet zatrzymano ich do złożenia wyjaśnień na policji, dwóch paryskich bonvivantów i jakbyśmy dzisiaj powiedzieli ówczesnych „trendsetterów” – malarz Picasso (sic!) oraz poeta Appolinare.
Panowie musieli mieć niezły ubaw pijąc absynt w barach Montrmartre’u i opowiadając o tym paryskiej bohemie z Olgą Boznańską i Misią Godebską na czele. Tymczasem śledztwo doprowadziło do pracujacego w Luwrze strażnika muzealnego, z pochodzenia Włocha, który ukradł ją i wywiózł do ojczyzny. Chciał to dzieło Leonarda, jak tłumaczył włoskiej policji, oddać Włochom. Tekst linka
I tak Mona „zagościła” na trzy lata we Florencji. A sława jej rosła i rosła. Złodziej, stał się bohaterem narodowym Włoch, ale po trzech latach pobytu Mona Lisa, jako własność narodu francuskiego, została oddana. Prasa zwariowała, tłumy zaczęły ją odwiedzać i we Florencji i w Paryżu. Patrzę na tłumy pstrykaujące zdjęcia, dominują Japonki z najnowszym modelem torebki Vuittona. Widziałam jak wczoraj stały w kolejce na Polach Elizejskich. Czytają o Monie. Liczba zaskakujących i czasem tak absurdalnych, że aż nieśmiesznych hipotez kim była Mona Lisa, (ba wiadomo, dzięki Duchampowi, że mężczyzną), skąd, z jakich chorób czy zwyczajów jej uśmiech pochodzi, napędza od lat sztukę i tłumy zwiedzające Paryż.
Natomiast fakt jej własności jako francuskiej jest bezsprzeczny i nie podlega najmniejszym wątpliwościom. Król Franciszek I, jeden z największych kolekcjonerów wszechczasów, dziewiąty król na tronie przed Ludwikiem XVI, mężem dzielnej Marii Antoniny; to najważniejszy mecenas Leonarda. Są dokumenty poświadczające zakup Mony Lizy za 3 tys. skudów od spadkobiercy da Vinci.
Nucąc ulubiony szlagier Nat King Cole’a wracam do „Koncertu” Tycjana. Ciekawsze od obrazu jest ten tłum ludzi patrzących z tajemniczymi uśmiechami na obraz Leonarda.
Obok Mony wisi jeden z najpiękniejszych portretow kobiecych namalowanych ever. Z Moną łączy ją wiek, ok. thirtysomething i kolor, zielony, sukni. Rudowłose włosy opadają pod ciężarem o zatrzymują się na alabastrowo białej szyi i dekolcie. Zielone sukno szaty zachwyca mocnymi pociagnieciami mistrzowskiego pędzla. Widzów przed obrazem zero, acha przepraszam – jeden widz, czyli ja.
Ale też rzadko kto zatrzymuje sie przy najpiękniejszych innych obrazach świata, a znajdujących się w Luwrze - Caravaggia „Śmierć Marii”, tegoż „Wróżka” czy nawet Leonarda św. Anna.
Ale! "Lepiej później niż wcale"...
Wrócę jeszcze do paryskich muzeów, paryskich kolacji składających się z serow, ślimaków i tart tatin. Budziłam sie codziennie w domu opodal Wieży Eiffla, w sypialni pełnej barokowych ram, artystycznych mebli z różnych epok, skąd patrzyła na mnie „viola da Gamba” i huculska lalka z lat 20 – tych XX wieku. Obok domowego salonu scenografa, którego wnętrza do „Ziemi Obiecanej” winny się znaleźć w liście -razem z Fellinim -„10 najbardziej niesprawiedliwie nieprzyznanaych Oscarów” i salonu mojej Babci z resztkami rodowej kolekcji, to najpiękniejsze wnętrze. Jakże miło myć naczynia patrząć do lustra w zaśniedziałej ramie pamietącej czasy Marii Antoniny..
Idę się pożegnać z Paryżem i z ulicą Bukinistów, gdzie w najsłynniejszej angielskojęzycznej „Szekspir and Co” królują Koty właściciela i jazzowa muzyczka. Przed odlotem i w drodze na Porte Malliot mijam jeszcze dwie stacje, wysiadam na La Defense, które pyszni sie w słońcu rzeźbami Igora Mitoraja, zwanego przez paryskich przyjaciół Jurkiem. W uszach brzmi piosenka Catherine Denevue z Malcolmem McLarenem „Bye, bye”. Au revoir, Mitoraj, a bientot Paris.
Nim dotrę z miasta, gdzie obaj tworzyli, Mitoraj i jego Master Kantor; do miasta, gdzie Mitoraj studiował u Kantora, czyli Krakowa czekają mnie jeszcze 3 dni w...