W życiu warto mieć pasje. Dają nam możliwość zdystansowania się od codziennej rutyny oraz nawiązania ciekawych i trwałych relacji. Barierą w ich realizacji wcale nie muszą być wiek ani finanse - przekonuje w wywiadzie zapowiadającym IX Pomorski Kongres Obywatelski Aleksander Doba, polski podróżnik, który kajakiem dwukrotnie przepłynął Atlantyk
Aleksander Doba: Ważne, by mieć zainteresowania, być otwartym na ludzi i otaczający nas świat. Tak, aby życie nie było jałowe, szare. Oczywiście, każdy człowiek jest inny i może mieć w tym temacie swoje własne, odrębne zdanie. Ja akurat od zawsze szukałem pasji. Od młodości byłem aktywny w wielu dziedzinach turystyki i sportu: od wycieczek pieszych, przez górskie, rowerowe, żeglarstwo, szybownictwo, skoki spadochronowe, aż po kajaki. Kocham różne rzeczy. Nie jest powiedziane, że trzeba się oddać tylko jednej i doskonalić ją przez całe życie.
Pański przykład świadczy o tym, że realizowanie swoich pasji nie jest zarezerwowane tylko i wyłącznie dla ludzi młodych…
Patrząc obiektywnie, to wiekowo do młodzieniaszków nie należę. Całe szczęście, czuję się jednak młody umysłowo i mentalnie, serce i ciało też jakoś nadążają. W moim przypadku to absolutnie wystarcza. Zdaję sobie jednak sprawę, że u wielu ludzi w tym wieku trudno jest nagle rozbudzić jakieś zainteresowania. Spotykałem osoby, które mają za sobą kilkadziesiąt lat życia, a nigdy nie były dalej niż 50 km od domu. Nie odczuwają potrzeby poznawania świata, bądź też mówią, że nie mają na to sił, czasu, pieniędzy. A przecież wystarczy wyjść do lasu. Zachwycić się przyrodą, zobaczyć wiewiórkę czy sarnę. To troszkę inna frajda niż pojechać do Afryki i zobaczyć słonia, ale nie trzeba płacić za nią tak wielkich pieniędzy. Ludzie chwalą się, że byli na Wyspach Kanaryjskich czy Karaibach, a ja mówię – byłem na Mazurach! „A co tam takiego jest na tych Mazurach” – pytają. A byłeś? „Nie byłem”. To pojedź! Mamy góry – od Bieszczad aż po Karkonosze, mamy Krainę Jezior Mazurskich, mamy morze, rzeki. Poznaj swój kraj, zobacz że Polska jest piękna i bardzo urozmaicona. A potem dopiero licytuj się, gdzie jest ładniej. Naprawdę mamy z czego być dumni. Powszechne jest jednak u nas podejście: „cudze chwalicie, swojego nie znacie”. Ja się od niego odcinam.
W jaki sposób wyzwolić chęć poznawania świata – nie tylko tego dalszego, lecz również najbliższego?
Duża w tym rola rodziców. Do 29. roku życia mieszkałem w Swarzędzu, na wzgórzu, blisko Jeziora Swarzędzkiego. Za jeziorem jest las, dokąd jeździliśmy na grzyby. W jeziorze i po jeziorze się pływało. Ze wzgórza zjeżdżało się na nartach. Do około 10 roku życia tak właśnie spędzałem wolny czas razem z mamą i tatą. Później zacząłem jeździć na obozy harcerskie. Jako 15-letni chłopiec, nie posiadając przecież telefonu komórkowego, uzyskałem od rodziców zgodę żeby jechać na rajd rowerowy ze Swarzędza do Świnoujścia, wzdłuż wybrzeża do Krynicy Morskiej i z powrotem do Swarzędza! Jestem im bardzo wdzięczny za to, że szybko nauczyli mnie samodzielności i – dzięki aktywnemu spędzaniu czasu wolnego w dzieciństwie – wpoili mi, że świat jest wielki, ciekawy, piękny.
Czy barierą w realizowaniu swoich pasji nie są, szczególnie w Polsce, finanse? Bywa, że „chcieć” wcale nie oznacza „móc”…
Ja już jestem na emeryturze i na moje hobby mnie generalnie nie stać. Mam jednak o tyle łatwiej, że trochę już na tym Atlantyku namieszałem, ludzie o mnie usłyszeli, przez co – z trudem, bo z trudem – udaje mi się teraz znajdować sponsorów na kolejne wyprawy. Sam po sobie jednak widzę, że gdy człowiek ma pasję, jest w stanie wiele zrobić samemu. Ja na przykład stałem się dość… skąpy. Nie kupowałem sobie nowych spodni, koszulek, butów, gdyż wszystkie pieniądze odkładałem na wyprawę. To było dla mnie najważniejsze – co tam nowy ciuch. Oczywiście, staram się jakoś tam wyglądać, żeby mnie żona nie strofowała. Ale gdy mam cel, to robię wszystko by go zrealizować.
Przez wiele lat łączył Pan realizowanie swoich pasji z pracą w Zakładach Chemicznych w Policach. Można żyć ciekawie pracując na etacie?
Z pewnością ułatwieniem było to, że mieliśmy z żoną podobne pasje – od zawsze byliśmy dość aktywni. Poznałem ją zresztą na jednym ze studenckich rajdów. W tamtych czasach nie było jeszcze wolnych sobót, tego dnia z pracy wychodziło się o godzinie 13. Mimo to, wszystkie sobotnie popołudnia oraz niedziele mieliśmy z żoną zaplanowane wprzód. Co weekend wybieraliśmy się w różne miejsca, zwiedzając Polskę. Nie wiedzieliśmy jaka będzie pogoda. Mieliśmy jednak wspólny ciąg. Maksymalnie wykorzystywaliśmy wolny czas – 26 dni urlopu plus weekendy i święta. W 1989 r. pracując na pełen etat spędziłem na wodzie 108 dni. Ludzie patrzyli na mnie jak na dziwaka – nie mogli zrozumieć tego, że rodzina spotyka się przy suto zastawionym stole na Wielkanoc, a mnie zostawiają z kajakiem na jakiejś rzece.
Jak rodzina zapatrywała się na Pańskie zainteresowania? Nie musiał Pan dać sobie na wstrzymanie po narodzinach synów?
Przeciwnie – zaraziłem całą rodzinę moimi wycieczkami. Moja kariera kajakowa pokrywa się zresztą z narodzinami młodszego syna. Dopiero wtedy je odkryłem. Nasze dzieci nie miały jeszcze trzech lat, a braliśmy je na kajaki i w teren. Była to dla chłopców wielka frajda – kontakt z przyrodą, i w lesie, i na wodzie, spanie w namiotach, chodzenie po wioskach, głaskanie konia, dojenie krowy. Tak moi synowie poznawali świat. W jakże inny sposób niż to wygląda obecnie. Osobiście byłem bardzo szczęśliwy z tego, że udało mi się przekonać rodzinę do kajaków. W późniejszych latach razem ze swoimi synami dwukrotnie zdobywałem tytuł Akademickich Mistrzów Polski w drużynowym kajakarstwie górskim. Jaka to dla ojca radość, gdy syn płynie razem z nim! Gdy podziela jego pasje i jest nawet lepszy od niego.
Kajakarstwo w gronie rodzinnym, a samotne przepływanie Atlantyku to jednak dwie zupełnie różne sprawy. Skąd pomysł na tak wielkie wyprawy?
Za komuny pływanie kajakami po morzu było zabronione. Przełomem był rok 1989 r., kiedy otwarto granice i zmieniły się przepisy. Gdy tylko to nastąpiło, przepłynąłem z Polic do Świnoujścia i całe polskie Wybrzeże. Kajakarstwo morskie było zupełnie nową dziedziną turystyki, której byłem w Polsce pionierem. Szukałem nowych wyzwań. W 80 dni opłynąłem Bałtyk, innym razem w 101 dni przepłynąłem z Polic do Narwiku. Byłem i cały czas jestem ciekawy świata zewnętrznego, swoich możliwości psychicznych, zdobywania nowych umiejętności. Posiadam ogromne doświadczenie nabyte podczas wypraw rzecznych, morskich oraz w kajakarstwie górskim, co predestynuje mnie do sprawdzania swoich sił na oceanie. Co więcej, z zawodu jestem inżynierem-mechanikiem. Lubię eksperymentować z kajakami – udoskonalać je, przerabiać, tak by radziły sobie w warunkach oceanicznych.
Co czuje się podczas kilku miesięcy spędzanych na oceanie?
Słyszałem, że w niektórych klasztorach można wynająć sobie celę i żyć w odosobnieniu od wszystkiego. Bez telewizji, internetu, radia, nawet prasy. Człowiek może przebywać sam ze sobą. Nic nie przeszkadza we wsłuchiwaniu się w siebie. Podobno świetnie działa to na psychikę. Ja coś podobnego przeżywałem na oceanie. W chwilach, gdy nic ciekawego się nie działo, miałem czas na rozmyślanie o różnych sprawach. Na bycie samemu ze sobą, co w dzisiejszym świecie nie jest przecież proste. I tak przez kilka miesięcy. Przez ten czas można zdystansować się od codziennego życia, uspokoić się, nabrać równowagi psychicznej. A w moim przypadku to wcale niełatwe, gdyż z natury jestem niespokojnym duchem. Ocean daje też niesamowitą możliwość testowania samego siebie. Dzięki niemu wiem, na co mnie stać, co potrafię zrobić, gdzie jest kres moich możliwości. Poprzeczkę podniosłem wysoko, ale nie chcę tej granicy przekroczyć. Jak przekroczę, to zginę. A wcale tego nie chcę. Wbrew pozorom nie mam tendencji samobójczych. Stawiam sobie po prostu ambitne cele i opracowuję plan, jak je zrealizować. To też radzę ludziom – mierzcie wysoko, lecz jednocześnie przygotujcie się dobrze do stawianych sobie wyzwań.
Dobre przygotowanie to podstawa sukcesu?
Na studiach miałem przedmiot o nazwie: wojskowe szkolenie studentów. Uczono nas na nim, że wróg rozpoznany jest mniej groźny. Wiemy, jaką ma broń, taktykę walki, liczbę wojsk. Choć podczas wypraw nie traktowałem oceanu jak wroga, to jego dobre rozpoznanie było kluczowe. Starałem się rozeznać, co złego może mnie tam spotkać. Spędzałem dużo czasu w szczecińskiej bibliotece, studiując literaturę. Poznałem wielu żeglarzy, których podpytywałem o to jak zachować się podczas sztormu. Wspólnie z Andrzejem Armińskim budowaliśmy w jego stoczni kajak, zaprojektowany tak, by mógł przetrwać wielkie fale. Przed wypłynięciem był on odpowiednio testowany. Kiedy po pierwszej wyprawie ktoś pytał się mnie: „jak ci się udało przepłynąć ocean?”, odpowiadałem: „to nie tak, że udało mi się przepłynąć – po prostu zrealizowałem dobrze przygotowaną wyprawę”. Nigdy nie liczyłem na to, że „jakoś mi się uda”, bo przy takim podejściu zazwyczaj się nie udaje.
Zwiedził Pan kawał świata. Z czym za granicą kojarzona jest Polska?
Często tłumaczyłem napotkanym ludziom skąd pochodzę. Zaczynało się zazwyczaj od polskiej flagi i napisu Police. Gdy ktoś mnie spotykał, myślał, że rozmawia z policjantem. Ja mówiłem mu, że to takie małe miasto w ciekawym kraju o nazwie Polska. Powoływałem się na znanych rodaków – Jana Pawła II oraz Lecha Wałęsę. To mi pomagało, otwierało różne drzwi. Nigdy nie spotkałem się z negatywną reakcją. Generalnie, realizacja swoich pasji służy nawiązywaniu i utrzymywaniu dobrych relacji. Tak właśnie poznałem żonę, a także wielu bardzo ciekawych ludzi w Polsce i na świecie. Sport i turystyka były też zawsze „spoiwem” zarówno w relacjach z moimi rodzicami, jak i, w późniejszych latach, z małżonką i synami.
Jakie są Pańskie plany na najbliższą przyszłość?
20. kwietnia w Policach odbędzie się prezentacja kajaka „Olo”, który będzie mi służył podczas najbliższej wyprawy. Rozpocznie się ona 29. maja w Nowym Jorku, a moim celem będzie dopłynięcie do Lizbony. Liczę, że zajmie mi to 3-4 miesiące. Z większych planów to w sumie tylko tyle.
Ma Pan jeszcze jakieś niezrealizowane marzenia, pomysły na kolejne wyprawy?
Gdy wracałem z poprzednich wypraw po Atlantyku, dziennikarze mówili, że wróciłem z wyprawy życia. To jednak nieprawda. Jaka to wyprawa życia, skoro nadal mam w głowie plany na coś trudniejszego, ciekawszego? Głęboko wierzę w to, że wyprawa życia jest dopiero przede mną. Dokąd? Jeszcze nie wiem.
Co by Pan powiedział ludziom, którzy chcieliby realizować swoje zainteresowania, pasje, nawet tak szalone jak Pańska?
Ja nic szalonego nie robię. Po prostu realizuję swoje hobby. Wszystkim polecam turystykę kajakową. Nikomu jednak nie polecam przepływania oceanu kajakiem. Jeśli ktoś by chciał, to proszę go do mnie skierować i wybiję mu to z głowy. Jak wspominałem, trzeba się do tego bardzo dobrze przygotować. Łatwo pomyśleć: „taki stary przepłynął, to ja też dam radę”. Nie chcę mieć nikogo na sumieniu!
Rozmawiał: Marcin Wandałowski, redaktor prowadzący „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”. Artykuł ukazał się 18 kwietnia 2016 r. w "Dzienniku Bałtyckim".