Szanowni Państwo, a teraz pogoda na kolejne dni: 44 stopnie, 47 stopni, 48 stopni... Zdaje się słyszeć prezenterkę pogody. Pan w restauracji jest jeszcze mniej delikatny „A wiecie ile było stopni wczoraj? Pyta tak zadowolony jakby sam odpowiadał za „ogrzewanie” tego miasta. I odpowiada „54!”. Auć – wniosek jest jeden – jeśli chcesz cały dzień biegać po Marakeszu – to nie w lipcu. Ale jak zawsze było cudownie.
Najnowszy projekt to portal o podróżach www.intopassion.com, z blogami osób, które świat odkrywają przez pryzmat swoich pasji. Właścicielka agencji Destino Communications, która zajmuje się promocją i komunikacją marek z branży modowej i turystycznej (m.in. Hugo Boss, Asics). W każdej wolnej chwili podróżuje, a potem to opisuje (Trendy Art of living, Pani etc.) i o tym opowiada. Sworzyła lifestylowy przewodnik EURO KNOW HOW - na EURO i nie tylko!
Marakesz znów mi przypomniał, że świat jest wielowymiarowy. Moje idealne miasto (jak mi się wydawało), które miało tylko pachnieć przyprawami i czarować kolorami, uraczyło mnie bardziej bolesną historią. Jednak wydaje mi się, że z biegiem czasu w pamięci pozostanie „wygładzony” obrazek. Jeszcze kilka dni czy tygodni i jak przed wyjazdem - Marakesz będzie „kolorowy, orientalny i pełen zapachów”.
Na jednym z blogów przed wyjazdem przeczytałam, że Marakesz jest jak serce. I to święta prawda – pulsujące, bijące swoim rytmem, bez chwili wytchnienia. Tłumy przeciskają się każdy w swoim kierunku. Zapachy mieszają się i z trudem mogę wyczuć woń przypraw - jest za to zanieczyszczenie, spaliny, gotowane i sprzedawane na ulicy jedzenie. Ale w Marakeszu jest to, co ciągnie nas do Afryki (przynajmniej mnie i kilka innych osób, które znam) – smak orientu. Język, w którym nie jesteśmy w stanie czytać, zasłonięte twarze, z którymi nie jesteśmy się w stanie identyfikować. Jest też odmienna od naszej religia. Islam w języku arabskim oznacza poddanie się Bogu. Ja się jednak nie poddałam. W mieście byłam kilka dni przed rozpoczęciem ramadanu. W okolicach Souk wybrałam się z koleżanką na jedzenie w lokalnej restauracji (świetny tadżin z warzywami i marokańskie sałatki), potem na kulinarną ucztę przeniosłyśmy na sam rynek – nie było już węży czy biegających i pozujących do zdjęcia z turystami małpek, za to przy wielkich stołach na środku placu zasiedli turyści. Każde stoisko miało swoje znakomitości: kalmary, szpinak, tadżin z warzywami, rybą, kurczakiem czy jagnięciną. Stół obok stołu, owoce morza i ryby prezentowane w lodzie, buchające gorące powietrze i unosząca się para, tłumy turystów i jeden brak – brak wina.
W całej medinie nie można usiąść na kieliszek wina. Poprosiłyśmy taksówkarza, żeby zatrzymał się w supermarkecie. Oburzony oznajmił, że nadchodzi ramadan, że sklepy z winem są już zamknięte. Możemy je kupić następnego dnia (on chyba naprawdę nie rozumiał, że jak potrzebujemy wino do kolacji to potrzebujemy do KOLACJI). Dzwonił po znajomych, coś krzyczał do słuchawki - nie byłabym zaskoczona gdyby chciał nas, 'niewierne', komuś sprzedać. Przecież nie brzmiał, jak ktoś, kto chce znaleźć rozwiązanie. Prawie bałam się zasugerować, że można po prostu zatrzymać się przy jakiejś restauracji i zakupić w niej wino. Cóż, tej nocy walki z taksówkarzem i … religią wygrać się nie udało. Ale nadszedł kolejny dzień – nowy Pan taksówkarz „współpracował”, po długiej wędrówce po supermarkecie, w którym zostały zakupione wszystkie składniki na lunch i kolacje, wina nie udało się znaleźć. Zapytałyśmy panią, gdzie można je nabyć – procedura była jednak zaskakująca – trzeba było pokazać dokument tożsamości (że nie jest się Marokańczykiem - jakbyśmy nie wyglądały – pomyślałam). Niestety nie zabrałyśmy dokumentów – ale w torbie znalazłam część biletu lotniczego z Barcelony do Marakeszu (zawsze jakiś związek z Europą). Miałyśmy się zgłosić do „securite”, powiedzieć co chcemy (vin blanc) a pan miał (czego nie zrobił) przynieść nam wino z magazynu. Z okazji ramadanu stoisko „zniknęło”, a pan niczego z magazynu nie chciał nam przynieść. I znów się nie udało. Prawie 50stopni, a my w nieklimatyzowanej taksówce jedziemy dalej – w końcu kolejna kolacja przed nami, a jeśli kolacja to potrzebne jest też wino. Oszczędzę wszystkim dalszych opisów i napiszę – w końcu nam się udało. Kolacja udała się wyśmienicie.
Miasto odkrywam rankiem i późnym popołudniem – nieklimatyzowane taksówki były cięższe do zniesienia niż pobyt w cieniu nad basenem. Najgorszy był jednak podmuch gorącego wiatru – podpiekał skórę i znikał w otchłani. Dlatego cudownie wspominam bajkowe ogrody w posiadłości osławionej przez Ives Saint Laurent – Majorelle Garden. Należący wciąż do rodziny dom jest ukryty i nie można go zobaczyć - jest własnością prywatną, a na terenie ogrodów znajduje się muzeum Berberów, w którym można zachwycić się między innymi bogato zdobionymi strojami i imponującą biżuterią ludów pustyni.
Jest jednak coś jeszcze czego warto uświadczyć; marokański luksus. Ekskluzywne restauracje, butikowe hotele, oraz wille – jak te w kompleksie Secret Garden. „Dom” zachwycił mnie totalnie, mimo, że na co dzień jestem wielbicielką minimalistycznych rozwiązań (może dlatego, że tak właśnie sobie wyobrażałam Maroko - pełno kolorów, mozaiki, płytki, bogactwo barw i form). Nie wiem czy to właśnie nie jej zawdzięczam przetrwania w tych temperaturach (chłodne płytki na podłodze w kontraście do tych rozżarzonych przez słońce przy basenie, klimatyzacja, która każdej nocy regulowała temperaturę w sypialni na 21stopni oraz basen z ciepłą, ale wciąż orzeźwiającą wodą). Willa poza klimatyzacją posiada prywatny basen z podgrzewaną wodą (co przydaje się tylko zimą – jak kominek w pokoju), prywatne spa i hammam, a także jacuzzi na dachu.
Wśród luksusowych świadczeń goście mogą wybrać wycieczkę na pustynie oraz lunch na wydmach (helikopterem, który starują z pola golfowego znajdującego się przed oknami willi). Czasem mam wrażenie, że bogaci są bogaci, bo nie tracą czasu na wiele rzeczy, które nam pochłaniają całą wieczność – w tym wypadku na przejazdy. Są też mniej kosztowne rozrywki - można wybrać się w góry Atlas i zjeść lunch z rodziną berberską, czy poszaleć na quadach. Macie swoje ulubione miejsca, do których chętnie byście wrócili będąc kolejny raz w Marakeszu?