Z jednej strony mamy ogół, który deklaruje tolerancję, a jednak domaga się, by wyznawanie własnej religii przebiegało u ludzi bezobjawowo. Z drugiej mamy wyznawców, podobno bardzo żarliwych, którzy jednak nie wydają się gotowi na żadne męczeństwo. Na przykład absolutnie nie są w stanie dla własnej wiary zrezygnować z pracy, albo ze stanowiska.
W ostatnim tekście pisałem o tym, jak wolność wyboru własnego systemu wartości może prowadzić do globalnej odmowy płacenia podatków.
Sytuacja z tak zwaną lekarską deklaracją wiary dotyka tego samego problemu, ale od innej strony. Lekarze, podobnie, jak każdy inny człowiek, mają prawo do własnego systemu wartości i do własnej religii. To podstawowa zasada tolerancji. Rzecz w tym, że tolerancja nie rozwiązuje całego problemu odmienności, a jedynie jego połowę. Chcemy wierzyć, że rozwiązuje wszystko, bo myśl, że mogłoby być inaczej, prowadzić może do przerażających wniosków. Niestety. Tolerancja nie wystarcza. I wnioski, owszem, mogą przerażać.
Są rzeczy, które każdy robi na własny rachunek. Tu tolerować się wzajemnie jest stosunkowo łatwo. Jeśli jednak mamy wspólne państwo, to pewne rzeczy musimy robić wspólnie. No i tu już jest problem, bo żeby robić cokolwiek wspólnie, trzeba wspólnie podejmować decyzje, które nie są „dla ciebie takie, a dla mnie takie i każdy sobie wybierze, co mu odpowiada”, tylko są jedne, raz określone i konkretne. Takie decyzje obowiązują wszystkich na równi. Możemy tego unikać, jak tylko się da, ale prędzej, czy później, dochodzimy jednak do takiego punktu, w którym trzeba coś będzie wspólnie zdecydować w sprawie, w której ludzie w podstawowy sposób różnią się wartościami. Sama idea tolerancji nie ma niestety żadnej odpowiedzi na to, jak taki problem rozwiązać. Nie mówi, co robić z częścią wspólną, dzieloną przez ludzi różniących się znacznie od siebie.
Na przykładzie lekarzy widać to bardzo wyraźnie. Są pracownikami służby zdrowia, która jest wspólna. Ale na jakich wartościach ta służba zdrowia ma opierać swe decyzje? Wielu komentatorów sugeruje, że lekarze, niezależnie od poglądów, powinni reprezentować „stanowisko naukowe w oparciu o wiedzę medyczną”. Niestety, nie jest to takie proste. Wiedza medyczna, to po prostu zbiór faktów, dotyczących fizycznego funkcjonowania ludzkiego organizmu.
Jednak sposób wykorzystywania takiej wiedzy jest już kwestią decyzji człowieka, ta decyzja jest subiektywna i w bardzo dużym stopniu właśnie od wyznawanych wartości zależy. Nauka może nam odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób odbywa się, na przykład, zapłodnienie, ale nie odpowie nam na pytanie, czy ktoś powinien, czy nie powinien iść do łóżka, z kim i kiedy. Nauka doskonale wie, jak można zapłodnieniu zapobiec, ale nie odpowie nam na pytanie, czy i kiedy mamy mu zapobiegać. Jeśli więc ktoś nie tylko posiada czystą medyczną wiedzę, ale i chce ją w praktyce stosować, nieuchronnie wchodzi w problemy z zakresu systemów wartości. Tego się nie da uniknąć.
To zresztą ten sam problem, co w kwestii tak zwanej „obiektywnej wiedzy o seksualności”. Nic takiego, rzecz jasna, nie istnieje. Istnieje czysta, wolna od systemów wartości wiedza, ale jedynie na temat życia seksualnego zwierząt, ponieważ ich życie seksualne jest czystą biologią. Nie istnieje żadna czysta, wolna od systemów wartości wiedza na temat życia seksualnego człowieka, bo ludzkie życie seksualne, choć zawiera biologiczny komponent, absolutnie czystą biologią nie jest. Nie ma ludzkiej seksualności bez umysłu, a umysł nie istnieje bez subiektywnych ocen, kultury, tradycji, wiary, przyzwyczajeń i idei.
Wracając do kwestii lekarzy, ustaliliśmy, że każdy człowiek ma prawo do swoich wartości i nikt mu w tym względzie niczego narzucać nie może. Jak w takim razie stworzyć wspólną służbę zdrowia? Przecież w jej ramach musi się podejmować decyzje, które będą się opierać na osądzie.
Można oczywiście nakazać wszystkim pracownikom, by w krytycznych sprawach, gdzie różnica wartości budzi najwięcej emocji, stosowali ten zestaw decyzji, który zarząd uzna za obowiązujący.
Rodzi to jednak następne problemy. Jak bowiem pogodzić prawo do własnej wiary i własnych wartości z odgórnym nakazem, by postępować tak, jak ustalił ktoś, kto jest może całkiem innego wyznania, niż ci, którzy mają jego decyzję wykonać? Gdzie tu tolerancja?
Logicznym krokiem jest tu rozwiązanie podobne, jak w przypadku płacenia podatków. Niech każdy lekarz kieruje się taką religią, lub takim brakiem religii, jaki mu jest najbliższy. Niech to robi na własny rachunek i niech go pacjent dobrowolnie za to finansuje, wiedząc z góry, czego się może spodziewać. Niestety, to jednak niczego nie rozwiązuje. Czemu? Bo wciąż istnieje jakaś część wspólna między ludźmi. Musimy przecież jakoś ustalić, co ma być legalne, a co nielegalne, niezależnie od tego, czy określona para lekarz-pacjent uzna to za dopuszczalne, czy nie.
Czy państwo może się z tego całkowicie wycofać i zupełnie zlikwidować perspektywę „trzeciej strony”, pozostawiając tu parze lekarz – pacjent absolutną dowolność? Teoretycznie by mogło. Łatwo sobie jednak wyobrazić, że pojawią się lekarze, oferujący najdziwniejsze zabiegi. Usuwanie zdrowych kończyn na przykład. Albo zmiana płci natychmiast i na pierwsze życzenie. Pozbawienie płodności od ręki. Aborcja w dziewiątym miesiącu. Zapłodnienie nasieniem małpy. Przeszczep małpiej twarzy. Przeszczep skrzydeł z możliwością poruszania nimi głosem.
Wyobraźnia ludzi, szczególnie tych, których dziś jeszcze nazywamy psychotykami, dosłownie nie zna granic i jeśli się umówimy, że nie można nikogo nazywać szalonym, bo wszystko jest po prostu odmiennością, w zasadzie znika wszelka podstawa do tego, by takie zabiegi ocenić. Klient płaci, klient wymaga. Czy byłoby źle, gdyby chirurdzy zaczęli oferować takie rzeczy? Jeśli byśmy „perspektywę trzeciej strony” zlikwidowali całkowicie, to nie byłoby to ani dobre, ani złe. Zresztą nic wówczas by takie nie było. Bylibyśmy po prostu w świecie czystej psychozy.
Czy zatem państwo mogłoby się całkiem wycofać? Czy społeczeństwo mogłoby całkowicie zrezygnować z oceniania jednostek i formułowania wobec nich jakichkolwiek odgórnych oczekiwań?
To możliwe. Ludzka zbiorowość może się cofnąć do stanu globalnej psychozy jak najbardziej i wydaje się, że wiele osób pilnie nad tym pracuje.
Na razie jednak się nie wycofało. Jest na przykład państwowe prawo, państwowy standard edukacji, a nawet państwowa medycyna. Lekarze, którzy podpisali deklarację, pracują w państwowej służbie zdrowia, na którą składają się wszyscy. Ale nie wszyscy podzielają wartości tych lekarzy, więc są wściekli. Bo niby jakim prawem lekarze biorą pieniądze nawet ze składek ateistów? Ateiści na takich lekarzy płacić nie chcą. Bierzesz pieniądze, to mi przepisz pigułki i nie obchodzi mnie, czy będziesz się z tego spowiadał. Twój problem.
Z jednej strony mamy ogół, który deklaruje tolerancję, a jednak domaga się, by wyznawanie własnej religii przebiegało u ludzi bezobjawowo. Z drugiej mamy wyznawców, podobno bardzo żarliwych, którzy jednak nie wydają się gotowi na żadne męczeństwo. Na przykład absolutnie nie są w stanie dla własnej wiary zrezygnować z pracy, albo ze stanowiska. Chcą postępować według swojej religii, ale nie chcą z tego powodu niczego poświęcić. Obie strony są więc równie współczesne. Chcę być sobą, niech każdy będzie sobą, ale niech różnica nie wywołuje żadnych skutków.
W jakimś wpisie blogowym, ktoś spytał, co będzie, kiedy własną deklarację wiary złożą sędziowie pracujący w sądach. Pytanie jest dobre, ale proponowałbym je przeformułować. Jeśli wszyscy mamy mieć dowolność w zakresie wyznawanych wartości, to w jaki sposób można stworzyć jakiekolwiek wspólne sądownictwo?
Wszystko to, co tu wyżej napisane, dotyczy oczywiście wyłącznie sfery fasadowej. Czyli polityki, sfery deklaratywnej, warstwy wyobrażeń, społecznych pozowań, teorii o życiu, zamiast prawdziwego życia i ogólnie, wielkiego dęcia balonów. Etykietek, masek, plakietek, nalepek i szufladek. Gdyby to było wszystko, co jest i gdyby nie było w człowieku nic pod tym, nie byłaby możliwa na przykład psychoterapia, bo nie miałaby czym się zajmować. Wystarczyłaby dyskusja o tym, co kto sądzi.
Istnieje slogan, wedle którego „to, co prywatne, jest polityczne”. Stanowisko psychoterapeutyczne jest dokładnie przeciwne. Cokolwiek deklarujesz, ma związek z tobą, jako deklarującym. Nie ma poglądu, bez wyznawcy i jego historii życia. Cokolwiek oświadczasz publicznie w sferze religii, lub polityki, ma związek z czymś twoim, osobistym i bardzo prywatnym. I właśnie to jest przedmiotem pracy, nie transparent, który ktoś nad sobą niesie. Psycholog, jeśli wie, po co jest, nie zajmuje się deklaracjami, tylko deklarującymi.
Gdyby było inaczej, psychoterapia niczym nie różniłaby się od indoktrynacji i każdy terapeuta musiałby wówczas stać z jakimś własnym transparentem nad głową, a przyjmować tylko takich, którzy taki sam przydźwigali, bo inaczej musieliby się kłócić o to, „w co kto wierzy”.
Człowiek, który zapowiada, że nie będzie przepisywał leków antykoncepcyjnych z powodu „wartości”, może przecież równie dobrze po prostu pragnąć w głębi duszy totalnej władzy i kontroli nad życiem innych, także, a może szczególnie, w zakresie ich seksualnego życia. Ktoś, kto domaga się prawa do aborcji na życzenie, może w gruncie rzeczy obawiać się siły własnego pragnienia spotkania mężczyzny, który jest zdolny być ojcem. Ktoś, kto domaga się prawa do eutanazji na życzenie, może w istocie obawiać się sytuacji, w której byłby skazany na opiekę nad chorym bez końca, a wie z własnego życia, że nie umiałby się odciąć od konieczności spełniania czyichś potrzeb.
Ktoś, kto chce, by aborcja chorego płodu była kwestią całkowicie dowolną, może w głębi duszy być niezdolny do zniesienia połączenia się do końca życia z czymś, co nie jest absolutnie doskonałe, bo tylko to, co jest absolutnie doskonałe, jest wystarczająco dobre dla niego. Może wierzy, że tylko, gdy jest absolutnie doskonały, ma prawo do życia? Z drugiej strony ktoś, kto chce, by taka aborcja była absolutnie niemożliwa, może chcieć, by nie istniała czysta seksualna radość bez obaw o koszty, bo sam takiej nie umie doświadczać. Osoba, która pragnie eutanazji całkowicie zakazać, może bać się własnego życzenia, by czyjeś życie wreszcie się zakończyło. I tak dalej i dalej, przykłady można by tu mnożyć.
To, co tu napisane, to nie są oczywiście żadne ostateczne wyjaśnienia, czy jedyne możliwe interpretacje, pasujące do każdego. Po prostu pewne możliwości, jedne z wielu i wcale nie te najbardziej prawdopodobne, a jedynie losowo, przykładowo wybrane. Tak, lub podobnie, czasem bywa i tyle. Tego rodzaju odkrycia nie do końca uświadamianych motywacji możliwe są w gabinetach psychoterapeutów. Czasem (nie zawsze) do nich dochodzi.
Wiele rzeczy ludzie robią z powodu motywów, których są zupełnie nieświadomi. Nie da się jednak uprawiać polityki za pomocą publicznego zarzucania komuś nieuświadomionych motywacji, bo gdyby zaczęto tak robić, oznaczałoby to koniec polityki w ogóle. W polityce musimy zajmować się tym, co jest mówione, udając, że nie zastanawiamy się nad mówiącym i to, co opowiada, nie ma z nim samym związku.
Dopóki skazani jesteśmy na to, by brać poważnie, co ktoś deklaruje, bez możliwości zastanawiania się, dlaczego w istocie to robi, nie jesteśmy w stanie wyjść poza nierozwiązywalne dylematy. Wkrótce, w miarę, jak wielokulturowość będzie coraz bardziej nas różnicowała, te sprzeczności między różnymi fasadami rozwiązywać będzie coraz trudniej i coraz więcej będzie nie kończących się dyskusji o wyobrażeniach.