Istnieje nierozwiązywalny konflikt między wolnością i bezpieczeństwem. Zaprzeczanie ludzkiej potrzebie przekraczania granic nie uczyni świata sprawiedliwszym.
Teoretycy tak zwanej psychologii szczęścia badający poczucie zadowolenia u różnych narodów stwierdzili, że społeczne nierówności są źródłem powszechnego cierpienia. Czy dużo mieć oznacza być szczęśliwszym?
Powstało na ten temat mnóstwo książek i artykułów, a najbardziej chyba znaną pośród nich pozycją jest World Happiness Report
Podsumowując wnioski z różnych publikacji tej grupy teoretyków istnieje pewien związek między szczęściem a stanem posiadania ale nie jest prosty ani jednoznaczny. Nie jest ważne ile się ma, ale ważne jest jak nasz stan posiadania ma się do standardów którym hołdujemy. A te są rzecz jasna społeczne.
Jeśli wierzyć psychologom z tej grupy badawczej w krajach o dużych nierównościach biedni czują się poniżeni, bo mają mniej niż bogaci i czują się gorsi. Bogaci mają poczucie winy, w skrytości przeczuwają, że nie zasłużyli na tak wielkie bogactwo na tle pozostałych i przez to boją się zazdrosnych spojrzeń biednych. Im bardziej się boją, tym silniejszej domagają się policji, prawa bardziej opresyjnego, kar drakońskich, kamer gdzie się da, osiedli grodzonych i uzbrojonych aż po zęby ochroniarzy i szkół elitarnych dla swych dzieci gdzie będą bezpieczne i po skończeniu których sukces rodziców zostanie już na pewno przez ich dzieci powtórzony.
W dodatku ten co wysoko się wspiął gardzić zaczyna tymi którym się to nie udało a im bardziej sukces przypisuje tylko sobie tym bardziej dla pozostałych się robi nieznośny. Niżej stojący i mniej mający sukcesów ludzie skazani na pogardę dla siebie samych i na zawiść wcale zresztą nie robią się sympatyczniejsi. Radzą sobie różnie. A to z pomocą teorii spiskowych o wielkim oszustwie i protekcji, a to zostają kibolami, a to Prozac garściami jedzą no i w ogóle w tej atmosferze całkiem już nie da się żyć. Dlatego w krajach o skrajnym rozwarstwieniu poziom stresu, ilość psychosomatycznych chorób i przestępczość są bardzo wysokie.
Jasna rzecz, że nie dla każdego materialne sprawy są najważniejsze. Nie każdy też cudzy sukces przyjmuje z zawiścią. Niektórzy się cieszą, że innym wychodzi. Skoro jednak badacze zadali pytanie jak działają społeczne nierówności w tej akurat sferze i na tym tu mamy się skupić, to niestety statystycznie rzecz ujmując te nierówności ujawniają właśnie taką ludzką stronę. Im więcej niepewności i różnic, tym więcej zazdrości i strachu o jutro. W dłuższym okresie te uczucia rzecz jasna zmienią się w coś innego. Na przykład w pragnienie zaprowadzenia „silnych rządów”.
Do pewnego stopnia chodzi o materialne dobra, jednak bardziej o godność i prestiż. Nieposiadanie mieszkania w kraju, gdzie powszechne jest mieszkanie z rodzicami nie poniża nikogo szczególnie i rzadko bywa przeżywane jako problem. Oczywiście pod warunkiem, że nie założy się ludziom satelitarnych anten. Oglądanie przez kilka godzin dziennie świata w którym każdy ma własne mieszkanie zmienia układ odniesienia i choćby człowiek żył w innych realiach identyfikuje się po prostu z tym co widzi i porównuje się z widzianymi na ekranie aktorami bardziej niż z własnymi sąsiadami z krwi i kości. Co budzi frustrację.
Tym bardziej więc nie tylko oglądanie bogactwa w telewizji ale realne posiadanie mniej niż sąsiedzi bywa przeżyciem trudnym. Nie brak rzeczy boli ale niekorzystne zestawienie z tymi z którymi się porównujemy.
Nawiasem mówiąc tu właśnie tkwi część tajemnicy myślenia depresyjnego. Nigdy nie jest obiektywną prawdą, że masz mało tak jak nigdy nie jest obiektywną prawdą, że masz dużo. Prawdą jest tylko to, że dokonujesz wyboru co do tego z kim będziesz robił porównania i twoje samopoczucie zależy wyłącznie od tego. Porównujesz się w górę to się dołujesz, a porównujesz się w dół to czujesz się lepiej. Zawsze znajdzie się i większa i mniejsza ryba. A czemu jedni ludzie dokonują porównań w górę, a inni w dół? To pytanie zostawię na razie otwarte by tej dygresji za mocno nie rozbudowywać.
Co dość istotne – im więcej pozornych możliwości tych samych dla wszystkich tym frustracji więcej. Przyczyna jest prosta. Jeśli rodzisz się biedny i wiesz, że system jest sztywny i że biedny umrzesz nie obwiniasz sam siebie. Jeśli jednak rodzisz się w miejscu gdzie mówią ci, że wszystko zależy od ciebie to jeśli będziesz wśród tych którzy niczego nie zdobyli twój obraz własnej osoby będzie bardzo cierpiał, właśnie z powodu wiary, że to twoja wina.
Wróćmy do równości. Co z nią? Są kraje, gdzie dochody i pozycja obywateli są wyrównane bardziej niż gdzie indziej. Kiedyś było ich więcej ale i dziś parę takich miejsc się znajdzie. Czy w takich okolicznościach nasze zadowolenie rośnie czy spada? Co mówią badania?
Okazuje się, że do pewnego stopnia jednak rośnie. W krajach egalitarnych żyje się nieco przyjemniej. Element zawiści nie jest tak nasilony, mniej jest takich co latami czują się upokorzeni, mniej cierpiących z tej przyczyny, że bogactwo własne ich przerosło. Relacje między ludźmi są przez to bliższe. Poza wszystkim innym - mniejszy nacisk na staranie się o sukces sprawia, że zwyczajnie ma się więcej czasu by posiedzieć i wspólnie wypić herbatę plotkując o tym i owym nie myśląc "co on mi może załatwić" lub "co będę miał z tej rozmowy". Przyjechać do kogoś, spotkać się twarzą w twarz, posiedzieć tracąc czas..
Wydaje się, że to zdrowe i ludziom żyjącym w środowiskach nastawionych na sukces mocno tego brakuje. Podręczniki błyskotliwej kariery zgodnie radzą czytelnikom, by nigdy nie jadali lunchu sami, ale to chyba coś troszkę innego. Czym innym jest jeść lunch z tymi którzy mogą się przydać a czym innym pić herbatę z takimi co nie przydadzą się na nic i niczego nie załatwią ale za to po prostu są fajni. W pierwszym przypadku masz perspektywy na przyszłość, w drugim żyjesz teraz.
Pewność tego co się ma waży dla szczęścia dużo więcej niż się sądzi. Stałość (na przykład zatrudnienia) daje poczucie bezpieczeństwa, to się dobrze przekłada na związki, a to z kolei na stałość rodziny. Człowiek bez stałej umowy o pracę jest w permanentnym stresie donoszą badacze.
Teorii „psychologów narodowego szczęścia” stawia się kilka poważnych zarzutów. Najbardziej podstawowy dotyczy tego, że to co ta psychologia bada to deklaracje a nie zachowania. Co z tego – argumentują przeciwnicy – że ludzie w krajach egalitarnych wypadają w wypełnianych na papierze „testach szczęścia” lepiej niż ludzie w krajach dzikiej konkurencji? Pokażcie nam ile osób realnie ucieka z krajów nierówności do krajów równości a ile osób przenosi się w odwrotnym kierunku.
Ludzie głosują nogami, a nie wypełniając testy. Najpoważniejszym z takich krytyków jest chyba Thomas J. DiLorenzo którego poglądy możemy znaleźć na przykład w artykule pod wymownym tytułem Koń trojański ekonomii szczęścia.
Różne rzeczy pisze DiLorenzo. Dla psychologa najciekawsze jest być może to:
„Jednym z bardziej absurdalnych podejść (..)jest próba określenia skali preferencji konsumenta nie przez obserwację faktycznych działań, a poprzez serię pytań z kwestionariusza.(…) Trudno przypisać pewność odpowiedziom udzielanym przez ludzi bez skonfrontowania ich z faktycznymi decyzjami w realnym życiu.(..)”
Jakże często zapominana oczywistość.
Czy równość jest w ogóle możliwa? Tu niestety pojawia się problem o którym DiLorenzo chyba nie wspomina.
Wydaje się, że ludzie dążą do zaznaczenia w jakiś sposób swojej wartości. Trudno brać ją wyłącznie z więzi. Potrzebny jest jakiś efekt działania. Coś co pozwoli poczuć, że dokonało się czegoś ważnego.
W sytuacji zupełnej równości nie ma na to miejsca i gotowość do "dokonania czegoś" przyjmuje destrukcyjną postać. Na przykład "dokonania alkoholowego".
W całkowicie egalitarnym społeczeństwie nikt nie jest bardziej ani mniej szanowany. Aby mieć szacunek wystarczy być. Ale "wystarczy być" rodzi potężną niepewność. Jaki jest dowód na to, że w ogóle moglibyśmy coś gdybyśmy musieli? Czy jest się "prawdziwym mężczyzną" skoro się nigdy tego nie udowodniło? Żyć w czymś takim to trochę jak nigdy nie wyjść z brzucha Wielkiej Matki.
Niektórzy obywatele nawet u nas całe życie dorosłe z takimi matkami spędzają. One ich karmią, emeryturę własną bez skargi oddają, opierają, z klatki schodowej zbierają nieprzytomnych i bełkoczących, nie mogących chodzić i zanieczyszczających się całkiem jak w chwilę po urodzeniu. Do pracy piszą usprawiedliwienia, przed matką dziecka nieślubnego (a z rozpędu to może nawet i ślubnego) z braku alimentów tłumaczą, przed sąsiadami zbitą szybę zaklinają, że wcale nie on, policji mówią, że w domu był cały dzień.. Nie musi się nic specjalnego robić. Wystarczy być i wszystko wolno takiemu prócz zdrady.
Alkoholowy lub narkotykowy wyczyn, destrukcja i agresja w domu, z pozoru niczym nie uzasadniona wściekłość, ciągłe niezadowolenie. Chłopiec nie może żyć z mamą zbyt długo. Musi czegoś dowieść. Jeśli ona jest wszędzie, jeśli cały świat jest gotów karmić niczym matka jego agresywny potencjał obróci się przeciwko niej.
Sachs ze swoim raportem powszechnego szczęścia i wyśmiewający go DiLorenzo nigdy się nie dogadają. Problem w tym, że mówią o dwu nieprzekładalnych na siebie rejestrach ludzkiej psychiki. Pierwszy to rejestr potrzeb. Drugi - rejestr pragnień. Zaspokojenie potrzeb nie powoduje zniknięcia pragnień.
Potrzeby i pragnienia. Czym to się różni właściwie?
Rejestr potrzeb mówi o stronie biernej. Potrzebuje się ciepła, bezpieczeństwa, jedzenia, picia, ubrania, leczenia.. Po prostu tego wszystkiego co nazywamy zabezpieczeniem socjalnym.
Drugi rejestr – pragnień – mówi o stronie czynnej. Pragnienie napędza człowieka do działania i zawsze pozostaje niedookreślone. Zmusza do zmiany, eksplorowania i zdobywania. Eksperymentowania.
Chcemy czegoś. Sami nie wiemy czego, ciągle czegoś innego i czegoś nowego. Czegoś ekstra. Na przykład sprawdzić co jest po drugiej stronie Wielkiej Wody. Albo mieć w domu meble ale nie meblościankę tylko takie z sosny od prywaciarza – hit gierkowskiej epoki bo takich nikt inny nie ma. Czy meblościanka z połyskiem nie wystarcza? Z punktu widzenia potrzeb starcza w zupełności. Z punktu widzenia pragnień absolutnie nie.
No i tak jest z człowiekiem bez przerwy. Potrzebujesz ciepłych wełnianych kaleson na zimę, pragniesz mieć szałową kieckę. Potrzebujesz środka transportu żeby dojechać do pracy, a pragniesz Harleya Davidsona z przednim kołem wywalonym do przodu na dwa i pół metra. Potrzebujesz dziennie jakichś dwóch, trzech tysięcy kilokalorii, ale pragniesz jeść to czego jeszcze nie jadłeś a wygląda niesamowicie. Potrzebujesz dachu nad głową a pragniesz własnego domu z ogrodem. Potrzebujemy kanalizacji dla każdego, a pragniemy wysłać choćby jednego człowieka na Księżyc.
Między tymi rejestrami nie ma żadnego pomostu.
Pan Piotr Pacewicz na portalu Krytyki Politycznej w artykule Zgony na wysokości rozważa sensowność alpinizmu i wspólnej narodowej medialnej celebry wysokogórskich tragedii. W ostatnich latach sporo było słychać o śmierci w tym sporcie.
Wchodzić na osiem tysięcy metrów z narażeniem życia. Po co człowiek robi takie głupoty? Po co alpiniści to robią?
Autor pisze na przykład tak:
"Milcząco zakładamy, a w każdym razie media zakładają, że ci wspinacze i wspinaczki są szczególnie godnymi zainteresowania i szacunku przedstawicielami społeczności, która powinna się troszczyć o ich los, niepokoić się i boleśnie przeżywać ich śmierć – jakby to była ofiara poniesiona w naszym wspólnym imieniu. (…)po co propagować tak niebezpieczny pomysł na życie, czy raczej pomysł na śmierć?"
Jeśli dobrze rozumiem, sprowadza się tu całą sprawę do narcystycznego teatru husarskich skrzydeł które zakompleksieni ludzie doklejają sobie na siłę do pleców. Być może w niektórych przypadkach jest w tym sporo racji. Rzecz w tym, że „sporo racji” rzadko jest racją całkowitą.
Czemu bowiem jest tak, że wejście na górę co ma osiem tysięcy metrów wzbudza podziw i zainteresowanie a siedzenie przed domem na leżaku i picie herbaty niczyjego serca nie porusza?
Winne są media które to lansują – odpowie ktoś kto wierzy, że ludzie nie się bawią a są zabawiani – ale spróbujmy sobie wyobrazić media, które przez godzinę raczą nas najświeższymi doniesieniami o tym, że pan Kazio zebrał właśnie jabłka ze swojej jabłonki na działce, już prawie umył samochód i obecnie stojąc ze szlauchem w ręku zamyśla się nad strategią palenia starych gałązek. Uda mu się, czy nie uda..? Tysiące telewidzów z zapartym tchem czekają czy się zajmą mokre liście i czy pan Kazimierz zakrztusi się dymem.. Ile musielibyśmy przeznaczyć na marketing by taki pokaz weekendowych czynności pana Kazia kogoś zainteresował?
Na jedynce skok ze stratosfery a na dwójce „Rama na działkach”. Kto wygra jeśli ostro zareklamujemy dwójkę? Oj chyba byśmy te fundusze na darmo stracili.
Z reklamą czy bez reklamy ludzie wolą patrzeć na tych co wchodzą wysoko i tam gdzie trudno, skaczą z czegoś wielkiego i w ogóle robią coś ciekawego. To nie oni muszą reklamy szukać bo to reklama ich szuka. Bo się przełamują. Walczą ze słabością, coś osiągają i przekraczają własne możliwości mimo tego, że to nie ma celu. A nawet właśnie dlatego. Właśnie przez to jest to interesujące, że nie ma praktycznego powodu by tak się wysilać, niczemu to nie służy, na nic się to nie przekłada a jednak daje poczucie, którego nie ruszając się z domu na krok można nigdy nie poznać i umrzeć za życia.
Pewien człowiek opowiadał mi kiedyś, że jego babcia często zadawała mu tego rodzaju pytania. Po co ty idziesz na ten basen i jeszcze tam płacisz, skoro w domu za darmo masz wannę? Naprawdę tego nie rozumiała. Jak komuś można wytłumaczyć coś takiego? Nie wiem. Ale wiem, że można stracić zdolność intuicyjnego rozumienia tego jeśli życie zbyt długo jest nie do zniesienia. Można też nie chcieć tego rozumieć jeśli to przeszkadza w tworzeniu lepszego świata.
Bo kłopot w tym, że o ile potrzeby są z natury sprawiedliwe to pragnienia sprawiedliwe nie są. Wszyscy mogą zostać sprawiedliwie obdarowani i zaopiekowani, ale różnią się siłą pragnienia czegoś więcej.
Istnieje nierozwiązywalny konflikt między wolnością i bezpieczeństwem. Zaprzeczanie ludzkiej potrzebie przekraczania granic nie uczyni świata sprawiedliwszym.
W 1951 roku wyszła pierwsza książka Stanisława Lema pt. Astronauci. To niezła rzecz i wiele by z niej można tu przytoczyć ciekawych cytatów. Na przykład ten fragment:
„— Himalaje — zacząłem. — W Himalaje wyprawy idą z końcem zimy.
I od tych słów padł na mnie czar. Nie byłem już w kabinie, nie czułem plecami miękkiego oparcia, świetlne punkty gwiazd w czarnym telewizorze ukłuły mnie w oczy jak refleksy słońca w lodowcu. Zobaczyłem blady, odbarwiony błękit nad szczytami i usłyszałem jedyny, niezapomniany rytm, tętno serca niezmordowanie bijącego w rozrzedzonym powietrzu. Wydało mi się, że czuję ucisk liny na lewym ramieniu, a prawa dłoń mimo woli zamknęła się, jakby w niej tkwił toporek czekanu.”