Niechęć do pomocowych zbiórek pieniędzy jest, generalnie rzecz biorąc rzeczą rzadką. Obojętnie, czy chodzi o kwestę na studnie w Sudanie, czy na dzieci chore na białaczkę, czy na dokarmianie zwierząt zimą mamy do czynienia z trzema reakcjami. Albo ktoś daje, albo nie daje i mija obojętnie, albo się angażuje. Orkiestra Owsiaka jest wyjątkiem wśród tego typu inicjatyw, bo oprócz tych trzech grup ma bardzo liczną grupę czwartą. Są to ludzie, którzy po prostu nie cierpią Orkiestry. I to jest naprawdę niezwykłe w tym sensie, że jest wyjątkowe. Nie znam odpowiednika.
A jeśli jest niezwykłe, to z pewnością zasługuje na chwilę refleksji, dzięki której być może dałoby się czegoś nowego o świecie dowiedzieć.
Z pewnością można mówić tu o nienawiści. Ale jakie mogą być jej rzeczywiste przyczyny?
Kiedy się słucha krytyków, na pierwszy plan wysuwają się dwa wątki. Po pierwsze – że Orkiestra oprócz tego, co daje, generuje także duże koszty. Można na to spojrzeć jak na banalny problem wydajności każdej maszyny. Żeby uzyskać jakiś efekt, trzeba włożyć jakąś energię. Podobnie ze zbiórką pieniędzy. Żeby efektywnie zebrać jakąś ilość pieniędzy, trzeba pewną ilość pieniędzy wydać. Maszyna jest cokolwiek warta, jeśli więcej wyciągamy, niż wkładamy.
Z Orkiestrą z pewnością tak jest. Ponosi koszty, ale przynosi więcej, niż kosztuje, więc sam fakt, że koszty istnieją nie uzasadniałby jeszcze tak emocjonalnych reakcji. Kiedy jednak wsłuchać się uważniej okazuje się, że w ślad za uwagą o relacji kosztów do zysków idzie zwykle uwaga druga. Że przecież istnieje organizacja, która daje więcej niż Orkiestra. Ta organizacja nazywa się Caritas.
Bardzo wiele krytycznych głosów wobec Owsiaka jednym tchem wspomina o Caritasie. Przyjmijmy, że stosunek energii włożonej do wyjętej to sprawność. Jaka jest sprawność Orkiestry wiadomo. Jaka jest sprawność Caritasu?
Czemu dla kogokolwiek miałoby to mieć znaczenie? Świat jest przecież miejscem dość obszernym, by istniały na niej nie jedna, nie dwie, ale wiele różnych zbiórek o różnej sprawności. O ile tylko urządzenie nie pochłania więcej, niż daje, nie powinno być w zasadzie problemu. A jednak problem jest. Jest problem, jest furia i ta furia z każdym rokiem eskaluje. I co ciekawe, jeśli dobrze się wsłuchać, to okazuje się, że w jakiś magiczny sposób istnienie Orkiestry koliduje w umysłach krytyków z istnieniem Caritasu. To dość tajemnicze i z pewnością warto to dobrze zrozumieć. Przede wszystkim zwraca uwagę, że nie ma w zasadzie osób, które byłyby krytykami Caritasu. Ani Caritas, ani Armia Zbawienia wrogów nie mają.
A jednak Orkiestra ich ma i ci wrogowie, gdy mówią o Orkiestrze, zawsze o Caritasie gdzieś tam wspominają.
Czy chodzi po prostu o zawiść? Zastanówmy się. Kościelne przedsięwzięcia dobroczynne istnieją dzięki temu, że istnieje kościół – najbardziej zasobna po polskim państwie organizacja na naszych terenach – który udostępnia całą swoją infrastrukturę, wszystkie swoje media i know how, swoje czasopisma, swoje radio, telewizję i tablice ogłoszeń w parafiach. Kościół jest organizacją międzynarodową. Prawdopodobnie największą, jaka istnieje.
Niemożliwe, by przedsięwzięcie stworzone przez jednego człowieka i istniejące dwadzieścia pięć lat mogło choćby porównywać się z tym. Jeśli nawet założyć, że osoby silnie emocjonalnie związane z kościołem mają jakąś skłonność do zawiści, to i tak to proste uczucie w tej sytuacji nie miałoby sensu.
A jednak takich gromów żadna inna laicka zbiórka na siebie nie ściąga. Ani kwesta na Paluch, ani prywatne zbiórki na leczenie organizowane choćby przez fundacje telewizyjne nie wywołują żadnych komentarzy i nikt z kościelnymi przedsięwzięciami ich nie porównuje. Tu jest inaczej. Dlaczego?
Można się zastanawiać, czy nie chodzi tu o zawiść motywowaną klęską osobistą. Jeśli ktoś czuje, że w życiu nie dokonał tego, co by chciał, może czuć frustrację i może atakować tych, o których sądzi, że mają to, czego on nie ma. Jeśli się uda ich zdewaluować, własna klęska boli mniej. Ma to i inny aspekt. Jeśli nie dokonało się niczego ważnego, a ma się wiele niespełnionych ambicji i wielką energię, którą jednak życie zdaje się złośliwie blokować, skrytykowanie osoby, którą wszyscy znają może się jawić jako sposób, by przy niej i jej kosztem choć trochę zabłysnąć.
Wiemy też, że wątpliwości wyrażane co do innych bywają w istocie głębokimi wyznaniami co do siebie. Przychodzi tu na myśl historia Marka Kotańskiego. Nie miał on wrogów nawet w połowie tak aktywnych, istniał jednak szczególny typ krytyki, która towarzyszyła mu do końca. Oparta była ona na prostym schemacie. Czemu on zajmuje się tym, a nie zajmie się tamtym? Tyle robi dla narkomanów. A to nie ma alkoholików? Czemu alkoholikami się nie zajmie? Zajął się bezdomnymi i alkoholikami. Ale czy on nie widzi bezrobotnych? I tak ciągle.
Czegokolwiek by nie robił, zawsze było coś, czego jednak n i e robił i właśnie to było wówczas podstawą krytyki. Było to więc w istocie oskarżenie o zaniechanie.
Formułowane głównie przez tych, którzy sami nie robili nic. Można ten typ krytyki traktować jako wyraz ludzkiej bezradności wobec świata, w którym zawsze jest coś, czego nie da się naprawić. To rzeczywiście zniechęca, a jednak czasem jakoś głupio nam z tym zniechęceniem, kiedy widzi się kogoś, kto jednak wciąż się stara.
Jest jeszcze jedna rzecz, o której warto tu wspomnieć. Niektórzy ludzie źle znoszą widok dobrych intencji. Widzą w tym pułapkę. To kwestia doświadczeń. W pewnym wieku dowiadujemy się, czy możemy ludziom ufać, czy nie. Po prostu uczymy się tego przez doświadczenie. Jeśli ktoś wprowadzał nas raz po raz w zasadzkę i za każdym razem rozczarowywał i zawodził, po pewnym czasie uczymy się, jak sobie z tym radzić. Metoda jest jedna. Ile razy masz wrażenie, że ktoś próbuje robić coś dobrego – zdemaskuj jego prawdziwe intencje. Im szybciej to zrobisz, tym łatwiej unikniesz porażki.
Taka osoba będzie dążyła do sprowadzenia wszystkiego do najbardziej prymitywnych intencji. Kotański buduje schroniska? No to pewnie ma niezłą kasę i jeździ niezłą bryką. Owsiak zbiera na sprzęt medyczny? No to na sto procent jest to jakiś przekręt. Dzieciaki zbierają pieniądze do puszek? To mają z tego działkę, a jak nie mają, to pewnie jadą na Woodstock i tam diler da im inną działkę i tylko o to im chodzi. Celem takiego człowieka jest nie być frajerem. A nie czuje się frajerem tylko wtedy, gdy ma poczucie, że coś zdemaskował.
Wydaje się jednak, że najbardziej znani krytycy Owsiaka nie podpadają pod te kategorie. To osoby znane i trudno powiedzieć, by nie miały żadnych życiowych sukcesów. Nie jest też tak, że sprowadzają wszystko do zera, bo oprócz Owsiaka, jako obiektu totalnej krytyki mają też obiekty silnej idealizacji. O co więc chodzi?
Aby to zrozumieć, warto się przyjrzeć drugiej linii krytyki, która mocno kojarzy się z pierwszą. Chodzi o słynne hasło Róbta co chceta.
Róbta co chceta doprowadza niektórych do szału. Nienawidzą tego hasła. Nie cierpią go. Drażni ich i wścieka. Osobiście obraża i oburza. Silne uczucie zawsze związane jest z czującym.
Hasło Róbta co chceta jest bardzo interesujące, gdy uświadomimy sobie, do czego nawołuje. Czego człowiek chce? Czego chce tak naprawdę? Czego „chceta” tak sami z siebie, najszczerzej, kiedy nikt nam nie każe, nie naucza, nie poucza, nie moralizuje i się nie poświęca przypominając zarazem o tym poświęceniu? Można tu sobie wyobrazić dwie rzeczy.
Pierwsza – że kiedy nikt nie będzie ludzi napominał, straszył, wzbudzał poczucia winy i pouczał, to kiedy usłyszą, że mają robić, co chcą, staną się dzikimi, drapieżnymi zwierzętami i pójdą wprost do masakry.
Druga – że wcale nie trzeba ludzi napominać, nie trzeba straszyć karą, kusić nagrodą, pouczać, przypominać o winie, onieśmielać, ani wykorzeniać z nich zła, bo jest w nich naturalna, wrodzona tendencja do robienia rzeczy dobrych i jeśli tylko się ludziom pozwoli być sobą, naturalnie odnajdą sposób etycznego i empatycznego zachowania.
To są dwie, całkowicie odmienne teorie człowieka i mają bardzo ważne implikacje. Jeśli założyć, że prawdziwa jest koncepcja pierwsza i człowiek jest z natury zły i grzeszny, to wówczas hasło Róbta co chceta byłoby nawoływaniem do przemocy, a ludzi należy napominać, straszyć i codziennie przypominać im o winie. Im częściej, tym lepiej.
Jeśli jednak założyć, że prawdziwa jest koncepcja druga, to wtedy hasło Róbta co chceta jest nawoływaniem do bycia sobą z jednoczesnym uświadomieniem ludziom, że kiedy są sobą, to są dobrzy.
No i tu jest chyba pies pogrzebany. Bo z efektów widzimy, że koncepcja druga w praktyce sprawdziła się lepiej. Ludzie słysząc Róbta co chceta nie poszli wykolejać pociągi, tylko zaczęli zbierać pieniądze na chore dzieci i medyczny sprzęt. W jakim świetle stawia to tych, którzy napominają, straszą, mówią o winie, karze, nagrodzie, powinności, konieczności skruchy, pokory i bicia się w piersi?
Orkiestra pokazuje, że żeby pojawił się altruistyczny odruch, nie jest potrzebne deklaratywne nawoływanie do altruizmu. Wystarcza spontaniczność, trochę zabawy, klimat przyzwolenia i luz i altruistyczna tendencja pojawia się sama. No i tu jest problem. I właśnie to doprowadza niektórych do szału. Bo jeśli ludzie mogą być fajni bez tego, że ktoś mówi im, że powinni, albo mają obowiązek być fajni, to czy mówienie im o empatii, to całe „nauczanie” ich tego ma jakikolwiek sens? Mówiąc szczerze, tak czy siak nie ma ono sensu. Człowiek nie jest w stanie odczuwać jakiejś emocji przez to, że mu się mówi, że ją czuć powinien. Sugestie „szanuj”, „czcij”, „przebacz”, „kochaj”, „nie przejmuj się”, „nie bój się”, „nie zazdrość” przynoszą korzyść wyłącznie tym, którzy je wygłaszają. Ludzka psychika nie działa w taki sposób, byśmy mogli wytworzyć w sobie uczucia, których sobie zażyczymy. Albo kogoś kochasz, albo nie kochasz. Albo mu wybaczyłeś, albo nie wybaczyłeś. Tym się nie steruje.
I także albo ktoś cię kocha, albo nie kocha. Nie można zdecydować, że się to będzie czuło, tak jak nie można żadnym działaniem wywołać tego planowo w kimś innym.
Dla niektórych ludzi odczuwanie dobrych uczuć jest obowiązkiem. Jeśli inni okazują te uczucia nie z obowiązku, ale na skutek spontaniczności, ci pierwsi czują, że robi się z nich idiotów. Czasem dosłownie czują, że ktoś ich okrada.
Spodziewałbym się w tym miejscu pytania, czy żadne reguły nie są konieczne. Należy rozróżnić dwie rzeczy. Pierwsza, to odruch sympatii, altruizmu i solidarności. Nikt tego uczyć, czy nauczać nikogo nie musi. Ludzie wiedzą czym jest solidarność, odkąd istnieją. Wiedzą też, czym jest miłość, uczciwość, ofiarność.. To nie jest tak, że trzeba zmuszać do tego, czy to nakazywać. Mamy to wrodzone.
Jest jednak i druga strona. Znamy ją z eksperymentu Milgrama, z eksperymentu „więzienie Stanford”, z Abu Ghraib, z sadystycznych praktyk współczesnych brytyjskich państwowych szpitali i domów opieki, gdzie mnóstwo ludzi umarło po prostu z głodu, z podobnych praktyk polskich ochronek – wszystko to można sobie znaleźć w internecie. Są nawet filmy, choć raczej bym ich nie polecał. Ludzie bywają straszni, kiedy nikt nie widzi.
Pytamy „dlaczego” i tworzymy mądre teorie o frustracji, ponieważ prawdziwa odpowiedź jest zbyt traumatyczna. Dlatego, że nikt nie widzi. Czemu ludzie robią takie rzeczy? Nie mam tu dobrych wiadomości. Niektórzy robią to, bo mogą. Po prostu. Jeśli ktoś zetknął się z tą stroną ludzkiej natury, hasło Róbta co chceta może mu stawiać przed oczami obrazy całkiem niefajne. W takiej sytuacji zwrócenie się do instancji, która nakazuje dobro, zamiast stawiać na samosterowność wydaje się wyborem całkiem oczywistym, a sytuacja, w której nakazywanie dobra zostaje sprowadzone do absurdu wzbudza lęk. Z zabawą jest jeszcze gorzej.
Owsiak, to człowiek o wielkiej energii i w całej jego stylistyce bardzo istotna jest zabawa. Niektórym ludziom nie jest do śmiechu. Dobro rozumiane jako obowiązek jest dla nich sposobem ucieczki od wielkiego zła, dobre intencje są oszustwem i podstępem, a humor szyderstwem i kpiną. Jeśli nie jest nam do śmiechu, a ktoś inny dobrze się bawi, wywoła furię i chęć zniszczenia.
Ostatecznie jednak Róbta co chceta nie prowadzi nas do Abu Ghraib. Prowadzi na koncert pod Pałacem, gdzie moje dzieciaki rok w rok po całodziennej zbiórce świetnie się bawią. Czemu tak jest? Czemu przyzwolenie nie prowadzi do katastrofy, choć możliwość katastrofy istnieje? Bo prócz tych dwu stron – jasnej i ciemnej – mamy jeszcze rozum. I tego też nie trzeba nas uczyć. Rozum ma człowiek od zawsze.