Stawka za urodzenie dziecka wzrosła do pięciuset złotych miesięcznie. Tyle daje prezes Kaczyński, zaniepokojony, jak sam deklaruje rozwojem sytuacji. Mniejsza o motywacje prezesa, cóż to jednak za sytuacja? Wszyscy wiedzą. Demografia w Europie leży, a Polska wygląda na jej tle jeszcze gorzej, bo jest na miejscu dwieście którymś i nie wygląda, by to się miało kiedyś zmienić. Oczywiście wiele osób w tym miejscu oburzy się bardzo. Bo czy to jakiś wyścig na porody? Czy człowiek jest krową rozpłodową? Przedmiotem jesteśmy, wobec którego ktoś ma swoje cele, czy podmiotem, który sam decyduje o sobie?
Twierdzenie, że coś złego dzieje się z demografią zarezerwowane jest dla skrajnej prawicy i jest na tyle rozpoznawalnym jej znakiem firmowym, że jedyne, co rozsądny człowiek może jeszcze na ten temat pisać, to to, że tematu nie ma wcale. Jeśli ktoś mówi inaczej, to pewne, że albo chce zniewolić kobiety, albo wpuścić kogoś w poczucie winy, kto akurat dzieci nie ma i trudno przecież się spierać, że to każdego święte prawo. Poza tą motywacją temat nie istnieje, a cokolwiek innego by stwierdzić, ktoś może się poczuć oburzony, ewentualnie urażony, co w naszych czasach ma już oficjalny status argumentu. I to nie byle jakiego. Argumenty koncepcyjne zawsze można zignorować, ale z oburzeniem nie ma żartów. Jak pisze Kinga Dunin "akcja polaryzacja trwa". I ma rację.
Powiem więc i ja to, co wolno. Problemu nie ma. I piszę to już całkiem bez sarkazmu. Ludzie przerażeni demografią zdradzają brak wiary w możliwości przyrody. Mogę ich wszystkich solennie w tym miejscu zapewnić o bezzasadności ich obaw. Nie lękajcie się. Nie ci będą mieć dzieci, to inni, ktoś chętny zawsze się znajdzie. Dla przyrody to nie jest żaden problem.
Czemu zatem tekst o czymś, co nie ma żadnego znaczenia? Ano z zaciekawienia demonstrowanym powszechnie bezmiarem ludzkiej niewiedzy co do rzeczy najbardziej oczywistych. Skąd się biorą dzieci?
Niektórzy chyba gotowi by przysiąc, że z dopłat. Mamo, jak powstałam? – pyta mała Ania.
To proste. Rząd dał mamie 500 złotych i mamie wyrósł brzuszek i ty tam mieszkałaś. Naprawdę w to wierzą. Jest niemal pewne, że proponowane przez prezesa 500 złotych ktoś przed wyborami zdoła przebić nawet do tysiąca i jeszcze samochodowy fotelik dołożą.
Śmiem twierdzić, że nie tylko tysiąc złotych, ale i milion niewiele tu zmieni. Skąd ta szalona teza?
Przede wszystkim - jakim cudem dawniej ludzie rozmnażali się w świecie bez dopłat?
Za posiadanie dzieci odpowiada instynkt. Ale nie macierzyński, ten bowiem odpowiada za wychowywanie dzieci już urodzonych, tylko instynkt seksualny. Dzieci rodzą się dzięki temu, że ludzie, ujmując rzecz globalnie, nie są w stanie powstrzymać się od uprawiania seksu.
Przez wiele tysięcy lat to całkowicie wystarczało. Nagle przestało, ponieważ pojawił się wynalazek, który zmienił nasz świat całkowicie. Można zjeść specjalną pigułkę i uprawiać seks, a dzieci nie będzie. Posiadanie dzieci stało się czymś, czym nie było nigdy wcześniej. Kwestią wyboru. Seks stał się więc sportem bezpiecznym i masowym i stopniowo dzieci zaczęło ubywać.
Jeśli mamy podjąć decyzję, której skutki są nieodwracalne, czekamy w nieskończoność, aż dochodzimy do punktu, w którym czas decyduje za nas. Każdy pewnie widział kiedyś człowieka, który nie może zdecydować się, czy skoczyć z wysoka do wody. Skok nie da się ani odwrócić, ani cofnąć wpół drogi, w tym problem. Co taki człowiek mówi przede wszystkim? Tylko mnie nie pchaj. I zwleka. Skacze, kiedy dalej już zwlekać nie można. Dochodzi się tu do jakiejś ściany i z posiadaniem dzieci jest często podobnie.
Albo zdecydujesz się teraz, albo za rok już będzie za późno. Zegar tyka. W ten sposób wiele osób ma dzieci tylko dlatego, że nie chcieli przegapić możliwości ich posiadania i później żałować, że nie zdecydowali się w porę. Kiedy nie mieliśmy w tych sprawach wyboru, ten problem w ogóle nie istniał.
To się działo i już. Kiedy jest ten właściwy moment na dziecko? Odpowiedź brzmi – nigdy. Z racjonalnego punktu widzenia żaden moment nie jest odpowiedni (w sensie – najlepszy możliwy), ponieważ nigdy nie znasz przyszłości. Skąd wiesz, czy nie tracisz jakiejś szansy, decydując właśnie dziś? Skąd wiesz, co będzie jutro? Nie wiesz.
Jedynym momentem naprawdę sensownym na dziecko jest więc ostatni możliwy, czyli na sekundę przed utratą płodności, lub (w innej wersji) na sekundę przed wejściem w okres, w którym wiek urodzenia uważa się za ryzykowny. Pojawia się wówczas motyw „jeśli nie teraz, to nigdy” i coraz więcej ludzi ma dzieci właśnie w ten sposób. Paradoksalnie, mając dzieci w tym momencie ludzie mają je z tego samego powodu, z którego nie mieli ich wcześniej. Nie chcą stracić możliwości wyboru i poczucia wpływu na swoje
życie.
Europejska kultura jest w sumie jedyną, gdzie ludzie mają na swe życie wielki wpływ. Możemy wybierać. Nigdy wcześniej w historii nie było takiej sytuacji. Co można robić mając prawo robić wszystko? Iść i poprosić, żeby ktoś dał nam pięć stów za urodzenie dziecka i wychowywanie go do końca życia? To mocno wątpliwe, bo mamy zbyt wiele innych możliwości. Posiadanie nieograniczonych praw i wolności jest czymś, czego nikt nie zechce wyrzec się dobrowolnie. Ma to mnóstwo dobrych skutków, ale i kilka niespodziewanych. Jednym z nich jest ten, że ludzie nie utrzymują już stałych związków. Nie muszą. Dawniejszy związek miał sens tylko wtedy, kiedy był do końca życia. Generalnie rzecz biorąc w ogóle nie mógł być inny.
Związek w epoce pigułki nie jest aranżowany przez otoczenie, rodziców, społeczeństwo, ani religię. Opiera się na naszej własnej decyzji i co człowiek złączył, to i człowiek może rozłączyć. Związek starego typu miał sens niezależnie od tego, czy ludziom było w nim dobrze. Satysfakcja w ogóle nie była tam zasadniczym tematem. Dziś jest tematem podstawowym. W praktyce znaczy to, że dzisiejszy związek ma sens, dopóki jest nam w nim dobrze. Średnio licząc, do czternastu lat, bo mniej więcej tyle statystycznie wytrzymują ludzie w małżeństwie w naszym kręgu kulturowym.
W 1980 roku 1 rozwód przypadał na 4,6 zawieranych małżeństw. W 2005 roku 1 rozwód
przypadał na 2,3 zawieranych małżeństw. Od 2004 roku rozwodem kończy się co czwarte małżeństwo. Czy to ma jakiś związek z dziećmi?
Oczywiście. W wiodących europejskich krajach od 20 do 26 procent dzieci wychowują rodzice samotni. Autorzy raportu o rozwodach piszą na przykład tak:
Dzietność ma wyraźny wpływ na prawdopodobieństwo rozwodu małżonków. Większość rozwiedzionych (≈80%) to pary bezdzietne lub wychowujące jedno dziecko. Prawdopodobieństwo rozwodu zmniejsza:
o połowę drugie dziecko w rodzinie, czterokrotnie – trzecie dziecko, siedmiokrotnie – czwarte dziecko. Z małżeństw z jednym dzieckiem pochodzi prawie połowa dzieci rozwiedzionych rodziców, a tylko co
siódme dziecko wychowywało się przed rozwodem w rodzinie z trojgiem lub więcej dzieci. W 2009 roku około 60% rozwiedzionych wychowywało ponad 56 tys. nieletnich dzieci
Wszystko się zgadza, prócz kierunku zależności. Owszem, czasem faktycznie tak bywa, że ilość dzieci powstrzyma kogoś przed rozwodem. Tradycja ludowa zawiera przecież nawet wiele podań o kobietach, które zachodzą w ciążę na wieść o tym, że mąż ma kochankę. Już nie będzie opowiadał, jak w tej piosence Pietrzaka – „że żona go nie rozumie, że wcale ze sobą nie śpią”, no bo jakże nie śpią, skoro jest dziecko? Która mu teraz uwierzy?
Bywa skuteczne. Choć zdarzają się i tacy mężczyźni, co w odwecie potrafią w oczy wrzasnąć, że pewnie nie jego i jeszcze statystyki wywloką dostarczone przez uczonych genetyków, że ile to procent dzieci wychowuje mężczyzna, który fałszywie przekonany jest, że jest ich ojcem. Piszą o tym na przykład tutaj. Wedle różnych danych liczba ta waha się od 1 do 30 procent. Im niższy status społeczny, tym wyższe prawdopodobieństwo fałszywego ojcostwa, jak nam pokazują losowe badania przesiewowe. I niektórzy mężczyźni umieją takie argumenty wyciągać. Co jest dalej? Dalej jest tylko gorzej, lepiej tekstu nie rozwijać w tę stronę, bo to naprawdę są ciemne rejony.
Fakty z raportu o dzietności to prawda, ale generalnie rzecz biorąc kierunek zależności jest inny. To nie jest tak, że dzieci powstrzymują przed rozwodem, tylko jest tak, że ci mają dzieci, którzy siebie nawzajem są pewni. Dzieci ma ten, kto nie tylko jest razem, ale zdecydował się zawsze już razem pozostać. Czasem bywa i tak, że gdy ktoś ma wątpliwości, to robi dziecko, by ich nie mieć. Zwykle jednak, jeśli ktoś nie wybiera świata i jego wszystkich alternatyw, tylko tę jedną, konkretną osobę i tylko z nią chce zostać, to
tylko wtedy ma więcej, niż jedno dziecko. Inaczej to przecież bez sensu.
Żeby pokolenia się odtwarzały, na jedną kobietę musi przypadać 2,1 dziecka. Nigdzie w kulturze wolnego wyboru nie osiągnięto tej statystyki bez pomocy osób, które fizycznie żyjąc na tym samym terenie funkcjonują jednak w zupełnie odmiennej kulturowej rzeczywistości i choć są z nami przez ścianę, to w swych związkach wolnego wyboru nie mają.
Do niedawna sądzono, że istnieje tu pewien obiecujący wyjątek, a są nim Polki w Wielkiej Brytanii. Nie tylko osiągnęły poziom, przy którym liczba ludności nie spada, ale nawet doszły do poziomu, przy którym minimalnie rośnie. To absolutnie niezwykły wynik, nie dziwne więc, że często przytaczano go jako przykład wskazujący, że dzieci jednak mogą brać się z dopłat. Jak donosi Gazeta, chodziło tu jednak raczej o pewne nieporozumienie statystyczne. Nadreprezentacja młodych kobiet zmienia statystyki, a reszta jest tylko legendą. Gazeta pisze o tym tak:
Według obliczeń Polityki Insight współczynnik płodności dla Polek w wieku 25-34 lat wynosi na Wyspach 0,112; dla kobiet w tym samym wieku w Polsce 0,095. Inaczej mówiąc, młoda Polka na Wyspach rodzi zaledwie 0,017 dziecka więcej niż kobieta w tym samym wieku w Polsce. Jeśli doliczyć młodsze i starsze Polki, które rodzą w Polsce, ale są mniej reprezentowane w Wielkiej Brytanii, łączna dzietność w obu krajach wypadłaby na zbliżonym poziomie.(..) Analitycy dodają, że co prawda młode Polki rodzą w Wielkiej Brytanii nieco częściej niż w Polsce, ale różnica jest statystycznie nieistotna.
Przy okazji polecam też komentarz jednego z czytelników Gazety, który zirytował kilka osób nadmierną szczerością:
„Zabawne są te wszystkie wasze analizy dzietności. Ja pomimo tego, że jestem w stabilnym związku i mam dość dobre warunki materialne nigdy żadnych dzieci mieć nie będę. Mnie to po prostu nie interesuje.
Nie mam zamiaru marnować 18stu lat życia na wychowywanie dziecka. Świat się zmienił, jest wiele możliwości realizacji zainteresowań. Wolę rozwiązywać problemy w stylu "do którego to egzotycznego kraju wyjedziemy w tym roku na urlop".
Przytaczana tu wypowiedź dobrze ilustruje w czym rzecz. Jeśli jest się człowiekiem wolnym, wychowanym w kulturze wolności i ma się własne jednostkowe prawa, to w świecie jest zbyt wiele ciekawych rzeczy, by podejmować długotrwałe zobowiązania. Żyjemy w realiach, w których nawet wpis na blogu nie powinien mieć więcej, niż stronę. To kultura TLDR, gdzie małżeństwo trwa średnio 14 lat i co drugie kończy się rozwodem.
Logiczne więc, że ludzie nie robią sobie więcej, niż dwoje dzieci, bo nie chcą ich wychowywać sami. Żadna kobieta nie urodzi wielu dzieci, jeśli nie ma gwarancji, że jej partner jej któregoś dnia nie zostawi i pięćset, tysiąc, lub milion dopłaty niewiele tu zmieni.
Państwo, jeśli jest dobrze zarządzane, może rodzicowi wiele pomóc, ale nawet najbardziej opiekuńcze państwo nie zastąpi stałego partnera i rodziny, na którą naprawdę można liczyć.
Kultura, w której żyjemy, daje nam mnóstwo przyjemności z wolności, w tym z wolności zawierania i kończenia związków zgodnie z tym, co podpowiada serce. Wolno nam też odchodzić, jeśli ktoś nas krzywdzi. Nasi przodkowie nie mieli takich praw.
Nie ma jednak w przyrodzie czegoś takiego, jak luksus, który by nic nie kosztował. Nietrwałość związków skutkuje spadkiem dzietności. Nawoływanie, by państwo pomagało w wychowaniu dzieci może mieć wiele sensu, ponieważ państwo, które pomaga rodzicom jest zwyczajnie przyjemniejszym miejscem do życia, niż takie, które potrzeby tych rodziców ignoruje. Z pewnością warto tworzyć realia, w których żyje się wygodniej. Jednak wzrost komfortu uzyskany dzięki różnorodnej państwowej pomocy nie będzie skutkował większą dzietnością.