Belgijski parlament zgodził się na eutanazję dzieci. Oczywiście na jakichś warunkach.
Kto może ustalić, czy ktoś inny może się zabić? Na czym ma się opierać prawo do decydowania o takich sprawach? Na zdrowym rozsądku? Na uczuciach? Zdrowych rozsądków jest tyle, ile jest ludzi, a uczucia każdy może mieć odmienne.
W świecie bez norm każdy mógłby zabić każdego w dowolnym momencie i nikt nie mógłby mu nic zarzucić. Nie mielibyśmy też podstawy do ratowania samobójców, bo jak ustalić, która decyzja o wybraniu własnej śmierci jest uzasadniona, a która nie, skoro żadnych norm i zasad nie ma? Musi istnieć jakieś wspólne kryterium, pozwalające odróżnić to, co dopuszczalne od tego, co szalone, lub chore. Bez tego nie da się utrzymać między ludźmi jakiejkolwiek wspólnoty. Musi być sposób, by odróżnić eutanazję od samobójstwa. Inaczej dajemy każdemu prawo do samobójstwa i pomoc potencjalnym samobójcom będzie polegać na poradach, jak to zrobić dobrze. Jeśli tego nie chcemy, musimy zgodzić się na jakieś normy. Tylko kto ma je tworzyć?
Czemu żądający eutanazji nie popełnia po prostu samobójstwa? Człowiek, który popełnia samobójstwo, robi to sam. Ten, który żąda eutanazji, pragnie, by inni zatwierdzili jego wybór, uczestniczyli w nim i aby mógł on swoją decyzję o śmierci wprowadzić do publicznego dyskursu jako rzecz zatwierdzoną, uznaną i racjonalną. To nie jest kwestia techniki. Chodzi o to, że ktoś, kto zamiast popełnić samobójstwo chce legalnej eutanazji, nie tyle domaga się od nas śmierci, ile zgody na nią. Powiedzieć mu, że wszystko w jego rękach, to tak, jakby powiedzieć, że jego być między nami, lub nie być, to dla nas praktycznie to samo. Powinniśmy więc przynajmniej mieć jakieś obiekcje i opór. Bo przecież mamy!
Ale jeśli mamy się nie zgadzać, rozważać, jeśli mamy mieć możliwość, by naszej zgody nie dać, to na czym ta niezgoda powinna się oprzeć? I kiedy powinniśmy ustąpić, jeśli w ogóle jest taki moment?
Mówimy o cierpieniu. Gdy jest ciężkie, to już. Ale kiedy jest dość ciężkie, by było to już? Kto to ma mierzyć? Są różne rodzaje cierpienia. Matka cierpi, gdy urodzi dziecko z ciężką wadą. Człowiek cierpi, gdy dowie się, że nie będzie już mógł chodzić. Inny cierpi, kiedy się dowie, że nie będzie już widział. Jeszcze inny, gdy zorientuje się, że osoba, którą kochał, naprawdę do niego nie wróci. Kolejny, gdy straci majątek. Które „już” jest wystarczające? Czy można to ustalić, nie odwołując się do emocji? Czemu zatem nie do emocji? Może to właśnie emocje powinny tu decydować?
Ale ludzie mają je różne. Emocje jednego nie muszą być argumentem dla drugiego. Chyba, że będziemy się licytować na siłę ekspresji. Współczesna kultura zmierza, jak się zdaje, właśnie w tym kierunku, epatując nas idiotyzmami w stylu „jestem wtedy, kiedy krzyczę”, ale nie jestem pewien, czy to wróży dobrze.
Jeśli normę życia i śmierci dla siebie ma tworzyć samo dziecko, to dlaczego nie pozwalamy mu ustalić własnej normy w sprawach o wiele prostszych? Narzucamy dzieciom normy w sprawach komórek, palenia trawki, picia piwa, agresywnych gier na komputerze, wracania do domu na którąś godzinę i w sprawie tysiąca innych rzeczy. I nagle jest jedna rzecz – własna śmierć, w której dziecko może zdecydować samo. Nie może kupić papierosów, ale może się zabić?
Decyzji o życiu i śmierci nie pozostawiamy w ręku dziecka, tylko pozwalamy decydować rodzicom. A jednak w innych sprawach, bardziej banalnych, jak choćby chodzenie do szkoły, odmawiamy rodzicom prawa do decyzji i zostawiamy to prawo w rękach sądów rodzinnych, kuratorów i psychologów. Rodzic może przestać być rodzicem, bo uderzył dziecko pasem po tyłku, ale kiedy trzeba zdecydować o życiu i śmierci, ma głos. Nie może uderzyć, ale może zabić. Jak ktoś, kto nie ma głosu w sprawie wyboru kary, może mieć głos w sprawie śmierci? Czy jeśli sąd rodzinny może rodzicowi odebrać rodzicielstwo, to nie jest logiczne, by ten sam sąd rodzinny decydował teraz o eutanazji tego dziecka? Czy sąd rodzinny, który może zakwestionować decyzję rodziców w sprawie chodzenia do szkoły, nie może zakwestionować decyzji w sprawie eutanazji?
Jak się okazuje, nie chcemy, by decydowało samo dziecko i nie chcemy też, by decydował sam rodzic. Kto więc decyduje? Pierwsza odpowiedź, jaka się nasuwa - państwo. Państwo tworzy różne komisje. Wiemy jednak skądinąd, że państwo bardzo łatwo staje się zakładnikiem różnych gieszefciarzy. Jak państwo, które co i rusz daje dowody, że nie umie sprzeciwić się kilku kupczykom, może głosić, że ma kwalifikacje do decydowania o takich tematach, jak życie i śmierć dzieci i kryteria zgody na nią? Czyżby handlarze wszelkiej maści tą jedną sferą nie byli zainteresowani i ten jeden temat zostawią w spokoju? Nie sądzę.
Kto zatem decyduje? Jeśli odmówi się człowiekowi prawa, do decydowania samemu (a się przecież odmawia, samobójców się ratuje nawet siłą), odmawia się rodzinie (bo przecież rodziną można przestać być nakazem sądu i nie rodzina o tym decyduje), jeśli nie może decydować państwo samo, to kto pozostaje?
Kogo państwo, reprezentowane przez sąd, zapyta o opinię, by nią się podpierać? Na placu boju pozostają psycholodzy. To oni mają teraz decydować, czyje żądanie śmierci jest uzasadnione, a kogo będziemy nawet wbrew jego woli od samobójstwa powstrzymywać, tak samo, jak to oni już teraz decydują co jest, a co nie jest przemocą, kto może, a kto nie może być rodzicem, od kiedy dziecko może co oglądać i jakie rysunki w podręczniku są obsceniczne, a jakie tylko dokładne. I psycholodzy będą to robić już nie na podstawie społecznych norm, te bowiem są w ciągłym ruchu, nie na podstawie norm religijnych, bo tych już nikt nie traktuje poważnie, tylko na podstawie norm diagnostycznych. Kto je będzie ustalał?
Jeśli ktoś sądzi, że normy diagnostyczne odzwierciedlają jakąś ostateczną, mierzalną, obiektywną rzeczywistość, to zapewniam, że się myli. Tego rodzaju normy odzwierciedlają wyłącznie konsensus prywatnych poglądów samych psychologów i po części jeszcze czasem pragnienia różnych grup interesu. Nie mówię, że te normy nie są przemyślane. Mówię, że nie są obiektywne, a jeśli ostatnio traktuje się je jak głos z nieba, to tylko dlatego, że innych głosów nie słychać. W sprawach mniej drastycznych, na przykład w kwestii tego, od kiedy żałoba jest patologiczna, albo, czy uzależnienie od seksu wpisać do katalogu, nie jest to wielki problem. Kilka więcej, lub mniej sprzedanych pigułek, parę wydrukowanych w prasie stron bełkotu w stylu „jak rozpoznać” dojdzie, lub ubędzie, nie robi to wielkiej różnicy. W sprawach życia i śmierci przestaje to jednak być zabawne. Psycholodzy nie powinni mieć tu wielkich praw.
Nie znaczy to, że sam osobiście jestem przeciwny eutanazji. Nie jestem przeciw, bo nie mam żadnych praw, by decydować za innego o jego życiu, lub śmierci. Nie znaczy to jednak, że mogę tę decyzję całkowicie w rękach innego pozostawić. Równałoby się to ostatecznemu porzuceniu człowieka przez człowieka.
Kto może podjąć decyzję? Nigdy państwo, nigdy sądy, nigdy psycholodzy i nigdy kapłani. Jednak też nie sam człowiek. Decyzję taką, jeśli zażąda jej zainteresowany, może podjąć jednogłośnie ród, z którego człowiek pochodzi. Wszyscy żywi krewni. Do którego etapu pokrewieństwa? Na szczęście nie muszę wiedzieć, pewien jestem, że wielu jest takich, co są przekonani, że wiedzą. Ale z pewnością powinni być to spokrewnieni. Radzić się będą, kogo zechcą, ale nikt nie może podjąć tej decyzji za nich.
Czemu taki wybór? Czemu pokrewieństwo ma tu mieć znaczenie, a nie na przykład kwalifikacje zdobyte na studiach, lub specjalnym kursie zakończonym egzaminem? Bo ojcem, matką, dziadkiem, bratem, babką, albo córką nie zostaje się z czyjegoś mianowania. Nie można przestać być krewnym, ani w żaden sposób tego nabyć przez samo to, że się po prostu o tym postanowi. Pokrewieństwo wykracza poza naszą wolę i nie kończy się wraz ze śmiercią. Martwy ojciec zawsze ojcem pozostaje. Prawa, które rządzą umieraniem, powinny mieć źródło w czymś, co samo jest od śmierci niezależne i wykracza poza życie.
A co, jeśli ród się nie zgodzi, a ty człowieku czujesz, że śmierć jest najlepszym, co możesz dać i jest niezbędna? Wtedy, kierowany miłością, musisz podjąć swoją decyzję i ponieść jej konsekwencje. Jeśli jest się wśród ludzi, jest się osądzanym.
P.S - niniejszy artykuł jest zmienioną wersją poprzedniego na ten sam temat - znacznie dłuższego i z olbrzymią ilością przykładów, oraz dygresji. Zawiera dokładnie te same myśli, ale w formie, mam nadzieję, bardziej komunikatywnej. Po przemyśleniu doszedłem do wniosku, że poprzednia jest fatalna, jeśli chodzi o tak ważną sprawę. Niestety nie udało mi się zachować tego samego linku, ani komentarzy, za co przepraszam Linkujących i Komentatorów.