Brazylia odprawiła Chilijczyków w konkursie jedenastek dawszy sobie uprzednio obić poprzeczkę w 120. minucie. Niemcy Algierię pokonali po męczarniach w dogrywce. Argentyńczykom zdobycie gola w meczu ze Szwajcarią zajęło 118 minut, a potem jeszcze dali ustrzelić rywalom słupek. Holendrzy Meksyk pokonali mimo przegrywania 0:1 jeszcze w 85. minucie, zaś wczoraj z Kostaryką wygrali po wyjątkowym pokazie najbardziej stochastycznej odmiany szachów, tudzież najbardziej kontrolowanej loterii, znanej powszechnie jako konkurs rzutów karnych. W półfinałach mamy więc cztery drużyny, które w ostatnich dniach urwały się ze stryczka. Ale czy znaczy to, że przetrwali najsilniejsi?
Spojrzenie fana na codzienne wydarzenia w sporcie i spojrzenie fanatyka na Igrzyska Olimpijskie
Z powyższego wywodu można by próbować wnioskować, że układ półfinałów Chile-Algieria i Szwajcaria-Kostaryka był o krok. A może USA? Wszak napisać, że byli oni w stanie pokonać Belgów, to jak nic napisać. Ale mamy inny zestaw. Cztery wielkie firmy. Na każdych z dotychczasowych Mistrzostw Świata przynajmniej jedna z tych drużyn była na podium. Były tylko 3 finały (1934, 1938 i 2006) w których nie było kogoś z tej wielkiej czwórki. W sumie 10 mistrzostw świata, 11 wicemistrzostw i 6 trzecich miejsc.
Wydawać więc się może, że po prostu wygrało doświadczenie. Albo wręcz zaprogramowana świadomość reprezentowania kraju, który jest stworzony do walki o najwyższe cele podrasowana otarciem się o nie w kategoriach juniorskich i młodzieżowych, bo choć gra od 4 lat w Newcastle United i 7 występów w Lidze Europy w sezonie 12/13 Tima Krula robi większe wrażenie niż Keylor Navas ze swoim dopiero jednym sezonem w roli pierwszego bramkarza w poważnej europejskiej piłce, w Levante, to wciąż nie rzuca na kolana. Oczywiście, każda z tych 4 drużyn ma za to wielkie gwiazdy. Gdyby ktoś mnie zapytał przed turniejem o prominentnych graczy Kostaryki, to rzuciłbym pewnie nazwisko Paulo Wanchope’a w nadziei, jakby się później okazało, naiwnej, że wciąż gra i jest w kadrze. A i tak nie był to przecież kostarykański Arjen Robben, Neymar, Messi, czy Thomas Mueller. A nawet Jeremain Lens, Jo, Rodrigo Palacio, bądź Andre Shurrle.
Ale czy brak któregokolwiek z takich graczy przeszkodziłby Kostarykanom w awansie do półfinału? Fakt, Holendrzy stworzyli sobie więcej dobrych sytuacji. Choć nie można napisać, że prowadzili grę przez większość meczu, czy że w okolicach pola karnego Kostaryki Pomarańczowi byli już z każdym źdźbłem trawy na ty. Niemniej jednak, w myśl ogólnie uznawanej sprawiedliwości piłkarskiej, Holendrom ten awans się należał. Tak samo jak Niemcom, gdy męczyli się z Algierią, Argentyńczykom, i tak dalej. Problem w tym, że sprawiedliwość w piłce nożnej to jakiś kiepski żart ludzi nie rozumiejących o co w niej chodzi. A przynajmniej popularne sprawiedliwości rozumienie, bo przecież trudno wyobrazić sobie coś bardziej obiektywnego, niż porównanie liczby strzelonych bramek przez rywalizujące drużyny. I gdyby odrobinę więcej zimnej krwi zachowali Pinilla, Dzemaili i Urena, to ta prawdziwa sprawiedliwość zadziałałaby, zaś historia tego mundialu potoczyłaby się zupełnie inaczej. Oczywiście, z drugiej strony patrząc, można, a nawet trzeba, napisać, że gdyby precyzyjniejsi byli di Maria i Sneijder, to o meczach Argentyna-Szwajcaria i Holandia-Kostaryka pojutrze byśmy nie pamiętali. Zaś, wracając jednak do poprzedniego toku rozumowania, gdyby Urena wykorzystał sytuację z końcówki dogrywki to przebieg tego meczu znałoby na pamięć kilkanaście najbliższych pokoleń Kostarykan.
Aczkolwiek dzięki van Gaalowi, usłyszą o nim wnuki wszystkich tych, którzy oglądali ten mecz. Niezależnie od narodowości. A najbardziej wnuki Jaspera Cillessena, który musiał przeżywać niesamowite katusze ustępując miejsca koledze tuż przed wielkim świętem bramkarzy.
Ale dość gdybań. Mamy co mamy. Niemców, którzy w ostatnich latach zatracili gen brzydkiego wygrywania, choć w meczu z Algierczykami ten atawizm wylazł na wierzch. Holendrów, którzy tak Meksykowi, jak i Kostaryce nie potrafili narzucić swoich warunków. Argentyńczyków uzależnionych od jednego zawodnika i z olbrzymimi problemami ze skutecznością. I w końcu Brazylijczyków mających problemy z Chilijskim pressingiem, pozbawionych swojego motoru napędowego i, w najbliższym meczu, szefa obrony (Myślałem, że wykluczająca z gry w finale LM 2003 żółta kartka Pavla Nedveda przy dwubramkowym prowadzeniu na 10 minut przed końcem była bardzo głupia. Myliłem się.). Wszyscy są głodni sukcesu. Wszyscy stali nad przepaścią, ale krok zrobili w odpowiednim kierunku. Ale tylko jeden mały krok pozwalający na ustabilizowanie oddechu.
W kolarstwie istnieje powiedzenie, że w trzytygodniowym wyścigu każdy musi mieć słabszy dzień (a najlepsi mają go w dniu przerwy). Tutaj dni słabości przypadły na pierwsze dwie rundy fazy pucharowej. Taka jest jedna możliwość. Druga jest taka, że po prostu wszyscy są słabi. Albo wszyscy są mocni, zaś powiedzenie "nie ma już słabych drużyn" nie służy tylko usprawiedliwianu wyników polskiej kadry. Ale skoro koniec końców znowu będziemy patrzeć na Brazylię, Niemców, Argentynę i Holandię, to chyba jednak mocni są. Zaś ten mundial zrobił nam się znienacka obrzydliwie i nieżyciowo sprawiedliwy. I to niestety w myśl tej fałszywej sprawiedliwości. Ale przynajmniej wszyscy już są równi. Nie ma faworytów i nie ma autsajderów. Nikt nie może. Wszyscy muszą. Mundialowy folklor był w tym roku całkiem ciekawy, ale w ostateczności obecna sytuacja też taka zła nie jest.