Reklama.
Ówczesna prawica była w czarnej bo pozaparlamentarnej dziurze, nie chciała dopuścić do wyboru Aleksandra Kwaśniewskiego i – jako że w większości nie uznawała za „swojego” urzędującego prezydenta Lecha Wałęsy – uważała, że najlepsze co może zrobić, to mnożyć bez umiaru prawicowych prezydenckich pretendentów. Konwent oczywiście nie był w stanie wyłonić jednego kandydata, Wałęsy też nie poparł, i w efekcie żaden z konwentowych kandydatów niczego nie wywalczył (nawet wyniku, na bazie którego mógłby budować jakąś partyjną alternatywę), a ostatecznie prezydentem został Aleksander Kwaśniewski pokonując w II turze Lecha Wałęsę.
Dziś podobny kryzys przechodzi szeroko rozumiana lewica. I zdaje się, że przechodzi ona podobny przedwyborczy etap, co prawica 20 lat temu. Mamy zatem spory wysyp kandydatów i towarzyszącą im sondażową mizerię. Jak na razie swoje aspiracje zgłosili: Anna Grodzka, Magdalena Ogórek, Wanda Nowicka, Iwona Piątek, Janusz Palikot.
Obawiam się, że efekt będzie tu podobny do tego, jaki osiągnęła podzielona prawica w 1995 roku. I dodam od razu, że bardzo nad tym ubolewam. Jest w Polsce sporo wyborców o poglądach lewicowo-liberalnych, którzy czekają na jakaś poważną polityczną propozycję. Szansą mogłyby stać się wybory prezydenckie. Silny i poparty przez wszystkie środowiska lewicowo-liberalne kandydat zapewne wyborów i tak by nie wygrał – wydaje się, że Bronisław Komorowski jest poza wszelką konkurencją – ale mógłby stać się zwornikiem przyszłej poważnej koalicyjnej alternatywy politycznej walczącej z powodzeniem o silną pozycję w parlamencie w jesiennych wyborach. Wszystko wskazuje na to, że ta szansa została zaprzepaszczona.