Jako że wybory prezydenckie za pasem, coraz żywsza jest u nas debata o debacie. Czy ma w ogóle sens wspólna debata 11 kandydatów? Czy wypada, by urzędujący prezydent debatował z kimkolwiek przed I turą? Czy ci „ważniejsi” kandydaci nie powinni debatować tylko we własnym gronie i odmawiać wymiany poglądów z „maluczkimi”?
Przewodniczący Stronnictwa Demokratycznego, b. Prezydent Warszawy
„Gazeta Wyborcza” a to przestrzega urzędującego prezydenta, by przypadkiem nie dał się namówić na wspólne debatowanie z Januszem Korwin-Mikkem lub z Grzegorzem Braunem, bo taka wspólna debata byłaby nadawaniem przez głowę państwa nazbyt wielkiego znaczenia kandydatom, którzy opowiadają się przeciw demokracji („GW” z 18-18.04.2015), a to w ogóle odmawia telewizyjnej debacie 11 kandydatów jakiegokolwiek sensu, dowodząc, że byłoby to upokorzenie demokracji („GW” z 20.04 2015). Wobec tego ostatniego głosu zaprotestował wicedyrektor TVP 1, przypominając, iż to KRRiT nałożyła na TVP obowiązek przeprowadzania takiej debaty i to na równych warunkach dla wszystkich kandydatów („GW” z 21.04.2015).
Czym innym są wybory parlamentarne, a czym innym prezydenckie. W tych pierwszych wynik trochę ponad 5% jest już swoistym „zwycięstwem” – bo przepustką do Sejmu. Z tych powodów w przypadku wyborów parlamentarnych powinny mieć miejsce debaty, w których na równych prawach występują przedstawiciele wszystkich zarejestrowanych w całym kraju komitetów wyborczych.
Inaczej jest, gdy chodzi o wybory prezydenckie, gdzie zwycięzca może być tylko jeden. Przy ich okazji debata, w której wszyscy kandydaci – i ci z poparciem dwucyfrowym, i ci z notowaniami oscylującymi wokół zera – są traktowanie z taką samą powagą i mają takie same prawa do swoich pięciu debatowych minut, nie ma większego sensu. Kryterium powagi kandydata ma tu podstawowe znaczenie, i nie bazuje ono na tym, jaką ktoś ma teraz formalną pozycję, czy jak bardzo ma akceptowalne (bądź nieakceptowane) poglądy. Chodzi o to, jakie dany kandydat ma społeczne poparcie. I w tym sensie Janusz Korwin-Mikke czy Magdalena Ogórek z poparciem 1-2% to mało poważni kandydaci, a z poparciem 15-20% – bardzo poważni.
Mogłoby się wydawać, iż w Stanach Zjednoczonych w wyborach prezydenckich kandydują jedynie dwaj pretendenci – jeden republikański i drugi demokratyczny. Naprawdę jest ich kilku lub kilkunastu – tyle, że reszta to kandydaci „niepoważni”, z poparciem poniżej 1%. Nikt sobie nimi głowy nie zawraca i do organizowanych przez telewizje debat zaprasza się jedynie tych dwóch poważnych kandydatów. Ostatni raz debata z trzema prezydenckimi kandydatami miała miejsce w 1992 roku. Wtedy obok Busha i Clintona pojawił się ten trzeci, Ross Perot – ale dlatego, że cieszył się on blisko 20% sondażowym poparciem.
Myślę, że i my powinniśmy przyjąć tego rodzaju sondażowe kryterium i na jego podstawie organizować prezydenckie debaty. Tyle, że nie jest możliwe, by przyjąć jakieś zasady teraz, gdy kampania jest w toku. Najlepiej zasady takie zaproponować i przedyskutować zaraz po wyborach. w sytuacji, gdy nikt nie będzie wiedział kto i z jakimi szansami wystartuje w wyścigu o urząd prezydenta w 2020 roku. I na taką właśnie „debatę o debacie w wyborach prezydenckich” namawiałbym polityków, dziennikarzy i opinię publiczną – niezwłocznie, gdy te wybory będziemy mieli już za sobą.