Dziesięć lat temu odszedł Jacek Kaczmarski. Wierszem i muzyką komentował nasze dzieje i sztukę, polityczne wybory i dramat pojedynczego człowieka w zderzeniu z machiną historii. Jako poeta posługiwał się tradycyjną acz zróżnicowaną frazą. Słowo i muzyka mistrzowsko się u niego uzupełniały. Jego twórczość miała ogromny wpływ na moje pokolenie.
Przewodniczący Stronnictwa Demokratycznego, b. Prezydent Warszawy
Szedł własnymi ścieżkami. Artystycznymi i ideowymi. Polska, która była jego wielką i trudną miłością nie do końca rozumiała jego przesłanie. Okrzyknięto go bardem Solidarności. Głównie za sprawą jego „Murów”, które stały się nieformalnym solidarnościowym hymnem mimo iż gorzka w swej wymowie ostatnia zwrotka była tak naprawdę ostrzeżeniem przed ślepą siłą zrewoltowanego tłumu.
Często dokonywał wyborów zaskakujących. Był autorem najbardziej kąśliwych tekstów atakujących stan wojenny oraz intelektualistów, którzy go poparli. Ale kilkanaście lat później, już w wolnej Polsce, nie krył, że politycznie jest mu najbliżej do Unii Pracy, w której było sporo byłych członków PZPR. O ile jego emigracja z czasów stanu wojennego była całkowicie zrozumiała, tak niewielu potrafiło pojąć sens jego „drugiej” emigracji – gdy wolna Polskę wolał oglądać i komentować z odległej Australii.
Mam nadzieję, że nie tylko moje pokolenie, ale także i następne, będą sięgać do jego twórczości. Bo to jeden z największych poetów, jakich Polska wydała. A pieśniarz – największy.
Osobiście pamiętam Jacka Kaczmarskiego jako człowieka obdarzonego wielkim poczuciem humoru i dystansem do siebie. Był wspaniałym kompanem i przyjacielem.