Roztrwoniony czas. Tak można podsumować dziesięciolecie rządów Hanny Gronkiewicz – Waltz w Warszawie. Dziś pani prezydent maskuje to nadaktywnością. Ale stołeczny ratusz potrzebuje przewietrzenia i zastrzyku świeżej energii.
Warszawa jest wśród polskich miast szczególna. Ciąży na niej odium miasta stołecznego i centralnego, cień traumy odbudowy z wojennych zniszczeń i opinia siedliska niezłych cwaniaków. Z drugiej jednak strony jest największą polską metropolią, miastem o europejskim potencjale oraz niespotykanej nerwowości i energii.
Jej witalność magnetyzuje i potrafi przykuć każdego. Pulsuje w nierównym rytmie, zachwyca i zniewala, wyzwala łzy wzruszenia i zdenerwowania, porywa w wir życia, polityki i biznesu. Być może właśnie dzięki temu wigorowi miasto odradza się co jakiś czas jak feniks z popiołów.
Niedługo Warszawa stanie przed podobnym wyzwaniem, choć na szczęście nie na tak dramatyczną skalę jak kiedyś. Bo dekada rządów Platformy Obywatelskiej i Hanny Gronkiewicz – Waltz to czas w dużej mierze zmarnowany. Podczas gdy inne polskie i światowe miasta stawały się coraz bardziej „miastami dla ludzi”, stolica słabo wykorzystała te lata.
Miasto mało ludzkiej skali
Nie, nie twierdzę, że Warszawa jest w ruinie. Wielkie Kłamstwo, jakie zaserwowało przed rokiem Polakom PiS, a które pomogło mu wygrać wybory prezydenckie i parlamentarne, trudno odnieść do stolicy. Choć oczywiście nie brakuje wyznawców nieprawdziwej tezy, że za czasów Lecha Kaczyńskiego wszystko szło świetnie, a Hanna Gronkiewicz – Waltz nic nie robi. Nieprawda są twierdzenia, że za jej kadencji Wisła regularnie wylewa, małpy uciekają z zoo, walą się kolejne mosty, a w kanałach metra zalągł się bazyliszek, który regularnie porywa pasażerów.
Warszawa się rozwija. Nie jest w ruinie, ale niestety niemało w niej ruin. Nie tylko tych prawdziwych – zdewastowanych kamienic i niezagospodarowanych placów. Przede wszystkim ruin mentalnych: złego zarządzania, oportunizmu i sitw. Bo jest prawdą, że ze względu na swoją wielkość oraz szczególny związek z biznesem, polityką i skalą instytucji Warszawa żyje swoistym rytmem. Cięższym i nieruchawym, dużo bardziej uzależnionym od układów, koterii i polityki niż inne polskie miasta.
Skala jest tu inna, bardziej można powiedzieć – nieludzka. Instytucjom i władzom stolicy dużo dalej do ludzi, do wyczucia ich spraw i troski o nie. Podczas gdy inne miasta odkryły siłę współpracy z obywatelami i czerpią z niej swoją witalność, Warszawa jest dużo mniej obywatelska i dużo mniej smart.
Rozwój na pół gwizdka
Widać to gdy porównamy stolicę z innymi miastami. Według „Raportu o polskich metropoliach” PwC, średnia wzrostu PKB w 12 największych polskich metropoliach w latach 2004 – 2012 wynosiła 34 proc. Najwięcej w Rzeszowie – 58 proc. Warszawa wypadła poniżej średniej (28 proc.), podczas gdy Kraków, Lublin i Wrocław powyżej (odpowiednio 37, 41 i 45 proc.). Choć największa, Warszawa nie rosła najszybciej.
Rankingi i raporty o metropoliach pokazują, że Wrocław, Rzeszów, Lublin, Gdynia czy Poznań rozwijają się w sposób bardziej zrównoważony. Być może ich prezydenci są po prostu bliżej ludzi, i są bardziej skupieni na ich sprawach. Mniejsza skala pomaga lepiej dostrzec problemy. Władze Warszawy skoncentrowały się na dużych inwestycjach – metrze, mostach, obwodnicach. Być może zabrakło uwagi dla inwestycji mniej spektakularnych, ale ważnych dla mieszkańców.
Ale umiejętność przyciągania do stolicy (i całego regionu) inwestycji też nie zachwyca. Mimo wyjątkowej pozycji i skali, Warszawa wydaje się jeśli chodzi o tempo rozwoju ciut zapóźniona. Korzysta ze swojego potencjału, ale niewystarczająco. Biegnie nie dość szybko, została maruderem. Zabrakło strategii i wizji, a bez dobrych pomysłów miasta popadają w marazm i impas.
Mało energetyczne przywództwo
Drugim powodem zapóźnienia stolicy jest słaba energia zarządzania. Przywództwo się liczy – to, jaki jest prezydent ma znaczenie dla miasta. Rzeszów się rozwija, bo rządzi nim Ryszard Ferenc; „niespokojny duch”, prezydent – szeryf, który bez przerwy kombinuje, jak podnieść jakość życia i ekscytuje się drobnymi usprawnieniami. Krzysztof Żuk w Lublinie, Zbigniew Podraza w Dąbrowie Górniczej, Robert Biedroń w Słupsku czy Tomasz Andrukiewicz w Ełku wnoszą do zarządzania swoimi miastami determinację, charyzmę i osobistą energię. W tych miastach aż od niej wibruje.
Warszawę dotknęła zaś „choroba PO” - zamknięcie się w swoim świecie i nieufność. Hanna Gronkiewicz-Waltz zapowiadała, że w Warszawie nie będzie kolesiostwa, ale wystarczy przyjrzeć się miejskim spółkom. To nie jest model energicznego zarządzania, dialogu, współpracy z różnymi środowiskami. Poszukiwania talentów, osób pragmatycznych, którzy – niezależnie od poglądów – koncentrują się na szukaniu najlepszych rozwiązań.
Hanna Gronkiewicz – Waltz ożywiała się wtedy, gdy miała nóż na gardle. Przyspieszenie i zmiana kadr na lepsze zaczęło się po referendum w sprawie jej odwołania w 2013 r. Drugie ma miejsce teraz - trzeba było do tego aż dzwonów alarmowych. Prezydent miasta i jego ekipa powinna być zaś stale ciekawska, niezadowolona ze status quo, poszukująca lepszych rozwiązań dla mieszkańców. Nie dziwi więc opinia wielu warszawiaków, że ich miasto rozwijało się nie dzięki, ale mimo Hannie Gronkiewicz – Waltz.
Długi cień błędów reprywatyzacji
Ale jedną rzecz naprawdę trudno wybaczyć. Reprywatyzację. Zgoda, żaden polski rząd nie znalazł w sobie odpowiedzialności i odwagi, by ją uregulować. To tchórzostwo obciąża hipotekę wszystkich ekip. Łącznie z rządem Donalda Tuska, który przez siedem lat nie kiwnął w tej sprawie palcem. Bez rozwiązania systemowego miasta, zwłaszcza Warszawa, są w tarapatach. Za dziką reprywatyzację odpowiada nie tylko Hanna Gronkiewicz – Waltz, ale także Lech Kaczyński i poprzednie zarządy miasta.
Ale to ona ponosi największą odpowiedzialność. Reprywatyzacja za jej czasów przyspieszyła. Jako prezydent miała prawne i organizacyjne możliwości, by blokować podejrzane sprawy. Mogła działać bardziej energicznie, ostrzej bronić interesu stolicy. Nie widzieliśmy jednak drapieżnej lwicy, która broniła swojego miasta. Widzieliśmy szefową urzędu, który lekką albo lepką ręką prowadził procesy reprywatyzacyjne, bez właściwego nadzoru i kontroli.
Hanna Gronkiewicz – Waltz ponosi winę za brak nadzoru, ale jeszcze bardziej – za brak zainteresowania. Za rażącą Warszawiaków obojętność. Mimo, że o patologiach reprywatyzacji mówiono i pisano wiele, trzeba było medialnej afery, by wreszcie zobaczyła problem. Ta obojętność i nieodpowiedzialność boli najbardziej.
Miasto dwóch opowieści
I dlatego dzika reprywatyzacja zdominuje obraz dekady rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz. Nic na to nie poradzimy - polityków rozlicza się ze skuteczności, a nie intencji. Intencjami jest wybrukowane piekło. Hanna Gronkiewicz – Waltz już tego doświadczyła i zapewne jeszcze doświadczy. Tym jednak skutkuje zamiatanie problemów pod dywan. Kłopoty nie rozwiązują się same, zazwyczaj bez reakcji tylko ich przybywa.
Przez afery reprywatyzacyjne Warszawa stała się miastem „dwóch opowieści”. Jednej, w której cwana reprywatyzacyjna mafia ogrywa miasto, bo lepiej zna urzędników i luki prawne. I drugiej, w której cierpi interes miasta i mieszkańców – by wspomnieć tylko lokatorów czyszczonych kamienic.
Radość życia w stolicy, poprawiająca się infrastruktura, rozbudowywane metro i drogi, lepsza jakość życia w dzielnicach, coraz lepiej wyglądająca przestrzeń publiczna – schodzą więc na drugi plan. Pamiętamy, i będziemy pamiętać, Chmielną 70 i Noakowskiego 16: dwa symbole dzikiej reprywatyzacji. To nieodwracalna strata dla reputacji miasta. Stolicy, która wiele razy pokazała waleczność, determinację, odwagę i zdolność do odbudowy z upadku.
Dwa lata smuty i stagnacji
Stolicę czekają teraz dwa lata stagnacji. Hanna Gronkiewicz – Waltz będzie udowadniała, że nic się nie stało, a winni są inni. Bije się bowiem o swój honor i sprawiedliwą ocenę swojej prezydentury. Zasługuje na nią. Ale Warszawa i jej mieszkańcy też na coś zasługują. Na zmianę władzy w mieście – na nową wizję i energię, a także na uczciwość.
Bo nie ma wątpliwości, że najbliższe dwa lata będzie dla stolicy czasem straconym. Dzięki komisji weryfikacyjnej i śledztwom prokuratury będziemy dowiadywali się o kolejnych odsłonach drapieżnej reprywatyzacji. Trudno kierować miastem w takim klimacie i skutecznie je rozwijać. To będzie czas paraliżu.
Pani prezydent będzie nadrabiać złą passę hiperaktywnością, próbami oczyszczenia się i zbudowania sobie pomnika. Inwestycje miejskie ruszą więc pełną parą, by rzutem na taśmę pokazać, że nie było najgorzej. To zwiększy zadłużenie miasta (na koniec 2017 planowany deficyt to 5,2 mld zł). Jedyne, o co można apelować przez te dwa lata, to rozwaga i odpowiedzialność.
Najlepszym prezentem na dekadę rządów Hanny Gronkiewicz - Waltz byłby zegar, odliczający czas do końca jej kadencji w 2018 r. Szkoda jednak, że taki zegar nie stanął na jej biurku na początku prezydentury. Mógłby przypominać, że czas w służbie publicznej biegnie nieubłaganie, z każdym dniem jest go coraz mniej – i trzeba wykorzystywać go jak najlepiej.
Warszawiacy ocenią, jak pani prezydent wykorzystała swój czas. Ale czasu, który nie został dobrze wykorzystany nie przywróci już nawet najlepszy zegarmistrz.