Nie roztkliwiam się nad losem drzew w Warszawie, bo jestem zielonym idealistą czy sentymentalnym gejem, ale dlatego, że drzewa mają kluczowe znaczenie dla jakości naszego życia w miastach. I tego, czy będziemy w nich żyć szczęśliwie.
W świecie PiS wszystko jest pokrętne, przewrotne i odwrócone. Minister edukacji zajmuje się niszczeniem edukacji, minister obrony – obniżaniem polskich zdolności obronnych, minister spraw zagranicznych – psuje reputację Polski w świecie. Nie dziwi więc, że minister środowiska zajmuje się wycinaniem lasów, promocją polowań i zabijaniem żubrów.
Niektórzy chwalą ministra Szyszko za to, że zmieniając prawo o wycince drzew na prywatnych działkach stanął na straży prawa własności. Ostatecznie, mój dom i moje pole to moje prawo. Ale sądzę raczej, że dał dowód bezmyślności. Każde prawo, także własności, ma swoje ograniczenia.
Pomijam to, że przepis ten został już szybko wykorzystany przez cwaniaków, którzy nie mogli nabyć przez lata zadrzewionych działek w centrach miast na działalność komercyjną. Ten potencjalny wątek korupcyjny warto wnikliwie zbadać. Dużo gorsze jest to, że „Lex Szyszko” oddala nas od poczucia, że jesteśmy wspólnotą.
Wielka miejska wyrzynka
W lutym 2015 r. mieszkańców ulicy Zebrzydowickiej w Rybniku obudził ryk mechanicznych pił. Padały drzewa w sprzedanym przez miasto parku. Wkrótce na miejscu ponad 170 drzew stanęła galeria handlowa. Oczywiście, wszystko zgodnie z prawem. Ale – jak słusznie zauważył Filip Springer w przedmowie do książki „Miasto szczęśliwe” – niezgodnie ze zdrowym rozsądkiem.
Od ponad dekady miasta odchodzą od podobnej „systemowej bezmyślności”. Sytuacji, w której logiką decyzji urzędników rządzi w najlepszym przypadku chaos, a w najgorszym – excel. To, czy decyzje te są dla miasta i polityków opłacalne. A nie to, jak wpłyną na mieszkańców. Dobrostan i szczęście przestały być na szarym końcu potrzeb, stają się coraz ważniejsze. Dopuszczenie w miastach do całkowicie niekontrolowanej wycinki drzew cofa nas jednak do czasów, gdy liczy się prawo dżungli, a nie wspólne dobro mieszkańców.
Tęsknota za harmonią
Wychowałem się w tradycyjnym środowisku, na wsi, w sporym gospodarstwie wiejskim. W którym był sad z kilkudziesięcioma drzewami o egzotycznych nazwach takich jak koksy, grafsztynki czy bojkeny; orzechowy las w którym hasały wiewiórki, las sosnowy który dostarczał opału i hektary pól. Przyroda owszem, służyła nam i naszemu prawu własności, ale żyło się z nią w harmonii i szacunku. Nikt nie wycinał jabłonki, bo przeszkadzały mu jej liście. Wycinał ją, gdy przestawała rodzić owoce. Tam rozumiało się współzależność ludzi i natury, w rozsądnym duchu konserwatywnego liberalizmu.
W ludziach głęboko tkwi tęsknota do takiej harmonii. A także zwykła chęć oddychania w swoim mieście czystym powietrzem, odpoczynku w cieniu drzewa, rozłożenia się na trawie i nacieszenia oczu zielenią. Nie zaspokoją jej substytuty, pogoń za bogactwem ani abstrakcyjnymi ideami. Każdy, kto ma zdolność do empatii i potrafi czuć więź z drugą żywą istotą wie, o czym mowa.
Miasto bardziej szczęśliwe
Dobrostan psychiczny i fizyczny mieszkańców zależy w znacznym stopniu od jakości przestrzeni. Dobitnie podkreślał to Enrique Penalosa, legendarny burmistrz Bogoty, miasta przekształconego z groźnego i wrogiego w „ludzkie”. Miasto raczej nie da dziś swoim mieszkańcom szybkiego bogactwa - mówił. Ale to, co może dać, to życie w poczuciu szczęścia.
I to jest dziś cel miasta, cel troski o jego kształt. Taki cel stawiają sobie prezydenci miast, bo wiedzą, że to jest dla ludzi najważniejsze. Dobrze zorganizowana przestrzeń, w tym ta zielona i wspólna, może dawać poczucie zadowolenia, szczęścia, oddech.
Z punktu widzenia opłacalności, nowojorski Central Park czy londyński Hyde Park to szczyt rozrzutności. A przecież parki to wierzchołek góry lodowej. Miasta, w których żyje się najlepiej, ograniczają ruch samochodowy, tworzą zadrzewione ulice, zachęcają do tworzenia parków na dachach budynków, parków kieszonkowych, woonerfów – „ulic do mieszkania” – czy parkletów, gdzie można na chwilę przysiąść.
Bo w gruncie rzeczy chodzi o proste sprawy. Widok za oknem, ławkę na której można usiąść z przyjaciółmi, zacieniony plac w centrum swojej dzielnicy. W tym sensie wprowadzenie dzikiej wyrzynki w mieście jest zamachem na szczęście i godność obywateli.
Warszawa dwóch opowieści
Warszawa szczególnie ucierpi na tej wyrzynce. Już padło wiele drzew w miejscach publicznych. Nie mamy Plant jak Kraków, starego pierścienia przemyślanych ulic, gęstej zabudowy. Mamy miasto patchworkowe, dopiero teraz spinające się w całość, budujące swoje miejsca charakterystyczne. W dodatku z problemem smogu, zatłoczone, mało estetyczne, ponure i jałowe w zimie, gorące i nieprzyjazne w lecie.
Czyste powietrze i cień są tu dobrodziejstwem. Dlatego polityka zieleni jest i będzie jedną z ważnych polityk Warszawy, bo bez niej trudno wyobrazić sobie dobrą jakość życia, z której może korzystać każdy mieszkaniec – bogaty i biedny.
Tu naprawdę liczy się każde drzewo. To batalia, czy będziemy żyć w przyjaznym środowisku, oddychać dobrym powietrzem, wypoczywać w cieniu, cieszyć oczy koronami drzew. Batalia o to, która Warszawa zwycięży. Miasto cwaniaków, którzy upaśli się na reprywatyzacji, a teraz dzięki „prawu Szyszki” szybko robią nowe interesy, czy miasto ludzi, w którym mieszkańcy mają prawo do godności i szczęśliwego życia. Dla mnie to pytanie jest kluczowe.
Prawo własności kontra harmonia
Liberałowie mówią o świętym prawie własności, ale to argument trafny częściowo. Nie interesuje nas, kto co wycina na swojej działce gdzieś w Polsce. Jego sprawa, choć i tu warto oczekiwać refleksji. Tam ekosystem łatwiej sobie poradzi.
Ale życie w mieście podlega również prawom miasta. Tu zasiedlamy przestrzeń wspólną, jesteśmy od siebie współzależni. Nie pozwolimy, by ktoś w środku miasta otwierał chlewnię. A przecież – zgodnie z prawem własności – powinniśmy. Istnieje także dobro wspólne, prawo do dobrych warunków życia w najbliższym otoczeniu. Nowoczesna tworząc program dla Warszawy takim poczuciem się właśnie kieruje. I ja także, bo moje serce bije w Warszawie – i dla Warszawy.
Zapomnieliśmy, że dobro wspólne to wartość. John Bogle w książce „Dość” która ukazała się przed kryzysem w 2008 r. udowadniał, że przeginamy. Za mało w naszym życiu wartości, za mało prostoty, za dużo liczenia i kupczenia, za mało zaufania i odpowiedzialności. Za dużo zabiegania o sławę i bogactwo, za mało charakteru i mądrości. Przydałoby się zarazić nasze umysły odrobiną człowieczeństwa. Poszukać harmonii i współpracy z innymi.
Świat i drzewa są nasze
Nie roztkliwiam się nad losem drzew w Warszawie, bo jestem ekofreekiem czy sentymentalistą, ale dlatego, że drzewa mają kluczowe znaczenie dla jakości naszego życia w miastach. Dbałość o zieleń jest po prostu opłacalna. Skutkuje dobrostanem, lepszym samopoczuciem, lepszym zdrowiem i poczuciem zadowolenia.
I w tym sensie drzewa są nasze. Zwłaszcza w miastach. Tak, jak świat jest nasz, a my jesteśmy częścią świata. Nie sądzę, żeby ktoś, kto tego nie pojmuje potrafił być szczególnie szczęśliwy.
Ale to nie moje zmartwienie. Moim zmartwieniem jako polityka jest zwracanie uwagi na to, by władze nie podejmowały bezsensownych, niszczycielskich na dłuższą metę decyzji. By rządy i samorządy nie zapominały, że powinny robić to, co uczyni nas bardziej szczęśliwymi.